Andrzej Bachleda-Curuś – rozmowa o przeszłości i przyszłości narciarstwa

Andrzej Bachleda jest legendą polskiego narciarstwa alpejskiego. Choć szczyt jego kariery zawodniczej przypadał na początek tak 70-tych XX wieku, wciąż jest najbardziej utytułowanym polskim alpejczykiem. Andrzej Bachleda jest jedynym Polakiem, który wygrał zawody Alpejskiego Pucharu Świata, 6 razy stawał na podium Pucharu Świata, był Wicemistrzem Świata w Kombinacji. Wciąż jest mocno zaangażowany w życie środowiska narciarskiego i o różnych aspektach narciarstwa można by rozmawiać z Panem Andrzejem godzinami. Oto zapis naszej niedawnej rozmowy…

SKI: Panie Andrzeju – niezwykle mi miło, że znalazł Pan czas na rozmowę ze SKI magazynem. W Nowym Roku będziemy mogli zaprezentować naszym czytelnikom szalenie ciekawy materiał, który może powstać po każdej rozmowie z Panem…
Andrzej Bachleda-Curuś: Chciałem przy okazji nawiązać do nazwy SKI. Mój dziadek używał wyłącznie nazwy „ski” na określenie narciarstwa. Sam nie wiem kiedy i dlaczego nagle w naszym języku pojawiło się słowo „narty”. Właściwie powinienem to wiedzieć, ale za nic nie mogę sobie przypomnieć…

SKI: Pochodzi Pan z rodziny, która tradycje narciarskie miała wpisane w swoją historię, właściwie od początku odkąd istnieje narciarstwo w Polsce.
ABC: Prawdę powiedziawszy są to tradycje górsko-narciarskie. Miałem przyjemność i szczęście znać mojego pradziadka (jako mały chłopak), który nazywał się Jakub Gąsienica-Wawrytko. Był to potężny góral. Znakomity przewodnik, który dokonał wielu pierwszych przejść taternickich, w tym także zimowych. Brał on m.in. udział w stawianiu krzyża na Giewoncie. Był odpowiedzialny za wycięcie w skale fundamentów krzyża. Pracował przy tym z moją prababką i zajęło im to kilka tygodni. Pradziadek współtworzył TOPR z Mariuszem Zaruskim. Tworzył Orlą Perć montując na niej ubezpieczenia. Być może górska historia naszej rodziny zaczęła się jeszcze wcześniej, ale o tym nic mi nie wiadomo. Jakub Gąsienica-Wawrytko miał sześciu synów – w tym mojego dziadka. Wszyscy byli znakomitymi przewodnikami i wspinaczami. Dokonali wielu pierwszych przejść, niestety część z nich wykreślono z historii z różnych powodów, ale o tym nie będę mówił. Wszyscy byli też świetnymi tancerzami, ale tak jak powiedziałem przede wszystkim byli zawodowymi przewodnikami: Wojciech Wawrytko, Andrzej Wawrytko, Jakub Wawrytko, Staszek Wawrytko – czyli właśnie mój dziadek i Józef Wawrytko. Byli bardzo mocno związani z górami i siłą rzeczy także z nartami. To była rodzina ze strony mojej mamy. Natomiast mój ojciec był znakomitym narciarzem. Uważamy był ze jeden z największych talentów, które się pojawiły w Zakopanem przed wojną. Niestety II Wojna Światowa zabrała mu najlepsze lata. Moja matka oczywiście także jeździła na nartach. Narciarstwo było w naszej rodzinie wpisane po prostu w normalne, codzienne życie…

SKI: Jak rozumiem, był to całkowicie naturalne, że gdy spadł śnieg, to jeździło się na nartach?
ABC: Był to absolutnie stały element zimowej codzienności. Nie traktowaliśmy tego jako czegoś nadzwyczajnego.

SKI: Warto chyba podkreślić, że Zakopane w czasach przedwojennych, ale także i jeszcze po wojnie nie było narciarskim „Drugim Światem” czy może nawet „Trzecim Światem”. Nawet w skali światowej, było to miejsce tętniące narciarskim życiem…
ABC: Absolutnie się z tym zgadzam. Zakopane wtedy – tzn. gdy byłem młodym chłopakiem, było jednym ze światowych centrów narciarskim. Miałem skalę porównawczą, bo w wieku 13 lat pojechałem na pierwsze międzynarodowe zawody zagranicę. Od tamtej pory praktycznie co roku wyjeżdżałem na zawody zagranicę, chyba że nie pozwalały mi na to kontuzje.

SKI: Gdzie były te pierwsze zawody?
ABC: Te akurat były w Mariborze w ówczesnej Jugosławii, a w obecnej Słowenii. Przyjechałem do miejsca, które wcale nie było ani nie lepsze, ani też wiele gorsze od Zakopanego. Później wiele razy byłem we Francji czy Włoszech, gdzie jeździłem na tzw kryteria juniorów. Zakopane w tych czasach z wciąż nowoczesną kolejką na Kasprowy, z Gubałówką i z Nosalem dostępnym dla wyczynu, no i przede wszystkim z 7 klubami, które wtedy istniały w mieście, było porównywalne z najlepszymi ośrodkami. Każdy klub miał mocnych trenerów i instruktorów, a na dodatek każdy klub starał się mieć swój własny wyciąg narciarski – czy to w formie wyrwirączki, czy trochę lepiej. Absolutnie życie sportowe w Zakopanem było bardzo mocne. Gdy były zawody w Zakopanem – nawet takie regionalne – to na starcie stawały setki chłopców i dziewcząt. Nie dwójka czy trójka, czy dziesiątka, ale setki! Młodzież żyła nartami i tak to trwało przez wiele lat.

SKI: Kiedy mniej więcej nastąpił ten moment, że zaczęliśmy odstawać od narciarskiego świata?
ABC: Pierwsze symptomy „fizyczne” zaczęły się zaraz po wojnie. Mam na myśli zmianę myślenia o rozwoju turystycznym i narciarskim danym regionów. Było wtedy inne priorytety polityczne, a narciarstwo było uważane mimo wszystko za sport elitarny, co było według mnie kolosalnym błędem. Z drugiej strony, co tu dużo mówić, byliśmy po wojnie po prostu biednym narodem. Można oczywiście narzekać na system, bo wszystkie środki były gdzieś wysysane, ale możliwości finansowe np. miasta czy państwa były znikome. Nie było pieniędzy na rozwój infrastruktury narciarskiej. Dlatego mówię – zaczęliśmy odstawać przede wszystkim „fizycznie”. Nie budowało się dynamicznie nowych wyciągów i jeździliśmy zasadniczo na tym co było. Jednak mimo tych warunków były inicjatywy, które popychały rozwój. Inicjatywa powstania trasy narciarskiej na Nosalu, to była właśnie jedna z takich nowych rzeczy. O ile dobrze pamiętam, trasa ta powstała w 1955–1956 roku: w sercu „komuny”. W 1961 roku powstały nowe skocznie, no i wreszcie Mistrzostwa Świata FIS w 1962 roku, na wzór tych dwukrotnie rozegranych przez wojną (w latach 1929 i 1939), zorganizowano także w samym środku komuny. Następny krok to budowa krzesełka na Gąsienicowej w latach 60-tych. Początek lat 70-tych to znowu krzesło na Goryczkowej. Nie były to łatwe przedsięwzięcia, ale jednak udało się to zrobić. Od tego czasu, co by nie mówić, wszystkie inicjatywy zostały całkowicie zablokowane. Ta blokada to jest najbardziej tragiczno-kuriozalna sytuacja. W pewnym momencie Tatrzański Park Narodowy zajął strasznie dużo miejsca. Zaczął się nie tylko rozwijać, ale i „rozbijać”, tworząc potworne struktury wewnętrzne, no i siłą rzeczy zaczął coraz bardziej narzucać swój punkt widzenia, co do korzystania i postrzegania Tatr. Uważam, że w tej chwili Park Narodowy jest taką ostatnią wyspą z poprzedniego systemu, która narzuca nam wszystkim sposób zachowania się w Tatrach i sposób korzystania z tych gór. Park eliminując praktycznie narciarstwo z Tatr zrobił najbardziej anty ekologiczną robotę, jaką mógł zrobić, z czego być może mało kto zdaje sobie sprawę. W ten sposób wpłynął na odbiór narciarstwa przez resztę Polski, ale przede wszystkim „zakopał” Zakopane. Przez to, że park stworzył tego rodzaju bariery, czyli drut kolczasty pod reglami dla narciarstwa w Tatrach, wpłynął on na zmianę klienteli zakopiańskiej, a nawet na sposób zachowania się tejże klienteli w samym mieście. Tak jak ja to rozumiem – ekologia to jest powiązanie poszczególnych ekosystemów, a w tym momencie ekosystem górki został całkowicie odcięty od reszty i stąd Zakopane się „zakopało i zakopuje” się coraz bardziej. W tej chwili jednym z symboli Zakopanego jest całkowity brak narciarstwa wyczynowego wśród dzieci. Są owszem skocznie, ale powiedzmy sobie szczerze – skoki to sport niszowy – uprawia go parędziesiąt osób – czy też paręset w całej Polsce. Narciarstwo tymczasem jest sportem wciąż popularnym – masowym, gdzie na czubie tego narciarstwa powinien być dobry młody alpejczyk, który jeździ, a za nim drugi, dziesiąty, setny itd. W samym Zakopanem w tej chwili wśród chłopaków nikt nie jeździ, a wśród dziewcząt na szczęście jest parę, które mają inicjatywę. Poziom jest ciut wyższy, ale na poważnie to ten wyczyn praktycznie nie istnieje. Powstają owszem sekcje judo, pływackie, tańca, dobrze idzie szkoła muzyczna, ale chyba nie o to chodzi. Zakopane idzie w kierunku typowej miejscowości podgórskiej. Kiełbasa owinęła to miasto! A na wierzchu jeszcze trochę musztardy…

SKI: Rozmawiamy o tym, bo w Pana krwi jako Zakopiańczyka i górala narciarstwo istniało od zawsze…
ABC: Mnie to szczególnie mocno boli, bo po prostu jestem już człowiekiem starym. Może nie starcem, ale właśnie starym, który nosi zakopiańskie narciarstwo w sobie od 60 lat. Od tylu lat mogę mówić o narciarstwie. Od dziecka noszę w sobie marzenia o normalności narciarskiej w Tatrach. Za parę dni będę obchodził 60-lecie „donkiszoterii” w naszych górach. Chyba mi trzeba Sancho Pansy, żeby się gdzieś pojawił…

SKI: Pamiętam Pan swoje pierwsze kroki na nartach? Jak to wyglądało?
ABC: Były to jak najbardziej naturalne pobyty w niższych partiach gór. Moje okolice to były Lipki i Wierszyki. W zimie często mieszkałem u dziadków – u Wawrytków na Strążyskiej. Jeździłem na Lipkach i Wierszykach, wśród kumpli, który było parudziesięciu – nie paru. Wspólnie uprawialiśmy ogólnie pojęte narciarstwo na bazie skoków, biegów i slalomów, które były dla nas organizowane przez starszych, zapalonych kolegów. Głównie Kardaś i Marusarze nas w tym wspierali. Było to przepiękne czasy! Typowo górskie sportowe dzieciństwo.

SKI: Skąd pochodził sprzęt?
ABC: Nie przywiązywaliśmy do tego wagi, ale gdzieś ten temat sprzętu nie był nigdy problemem. Narty były oczywiście drewniane, smarowane świeczką. Czasem ktoś porwał smar z klubu lub z kadry. Znakomita politura była nakładana przed dziadka. Narty były dla wszystkich mniej więcej jednakowe. Nie był to element problematyczny. Jak komuś brakowało sprzętu to brał po prostu klepki z beczki – dwa kawałki z jakimś paskiem i też to fajnie jeździło. Nota bene, jak pan widzi, współcześnie wracamy do korzeni. Mogę się pochwalić, że 10 lat temu zgłosiłem w urzędzie patentowym w Lyonie tzw. narty beczkowe. Projekt umarł śmiercią naturalną, ale muszę przyznać, że dla mnie narty z tzw. rockerem to klasyczne deja vu i właśnie powrót do moich korzeni.

SKI: Górkę trzeba było sobie najpierw przygotować samemu, co sam dobrze pamiętam z dzieciństwa…
ABC: Oczywiście! Było to zupełnie normalne. Przy okazji był to znakomity wysiłek i rozgrzewka. Jakby inne podejście – zupełnie naturalne i zupełnie inne niż dzisiaj, gdzie już małe dziecko musi mieć twarde plastikowe buty. Nie umie się w ogóle w nich poruszać, co najwyżej jechać w dół, a jak chce podejść, to woła „mamusiu” albo „tatusiu”, gdy chce się wysiusiać.

 

SKI: Można powiedzieć, że wejście w dalsze partie Tatr było związane po prostu z podniesieniem poziomu?
ABC: Dokładnie tak. Żeby jeździć wyżej w Tatrach – trzeba było jeździć lepiej. Tak jak mówiłem dla mnie najpierw były Lipki i Wierszyki, dla innych były to zbocza Gubałówki, jeszcze inni siedzieli na Olczy. Ten etap najważniejszy dla każdego dziecka – nauki w klubie, w gronie rówieśników, został zmieciony w latach 90-tych przy okazji zmiany systemu. Jest to posunięcie do tej pory dla mnie niezrozumiałe. Likwidacje klubów sportowych – narciarskich. Dziwię się wszystkim kolejnym ministrom sportu, których przecież znam, że nikt na to nie zareagował i każdy z nich z chęcią przecinał wstęgi, zamiast zastanowić się nad bazą polskiego sportu. Na całym świecie tą bazą są po prostu kluby! Większe, mniejsze, ale właśnie kluby, które tworzą środowisko sportowe i gdzie można pracować z dziećmi.

SKI: Ile klubów zostało z Zakopanem z tamtych czasów?
ABC: Według mnie nie ma żadnego… Ale na poważnie jest wciąż WKS, Wisła Gwardia i AZS. Ale generalnie w tych klubach narciarstwo alpejskie nie istnieje. W tej chwili narciarstwo jest sportem kosztownym, a na dodatek istniejące stacje narciarskie oganiają się od zawodników jak od much. Poza paroma wyjątkami. Wyjątkiem na terenie Zakopanego jest z pewnością Harenda, gdzie można potrenować. Ale to kropla w morzu potrzeb. To wszystko jest w stagnacji…

SKI: Wejście na Kasprowy Wierch oznaczało, że jest się dojrzałym narciarzem? Trzeba było po prostu umieć jeździć, żeby stamtąd zjeżdżać…
ABC: Nie tylko jeździć, ale i trenować. To samo dotyczyło także Nosala, który miał uznaną renomę. Żeby tam trenować trzeba było jeździć bardzo dobrze. Pamiętam z moich młodzieńczych czasów, że potrafiłem zrobić na Nosalu trening 25 razy z góry na dół. Może to i za dużo, ale jak się człowiek w takich warunkach wychował, to nie było na świecie żadnych tras slalomowych i gigantowych, które mogły mnie zaskoczyć…

SKI: Pamięta Pan te wygrane zawody Pucharu Świata w Banff? Dlaczego trzeba było jechać po zwycięstwo aż do Kanady? Ta góra jakoś szczególnie przypasowała?
ABC: Nie, nie! Nie było to nic szczególnego. To był zwykły start w ramach Pucharu Świata. Akurat w tym sezonie miałem naprawdę dobrą formę, co było związane z Igrzyskami Olimpijskimi w Sapporo. Niestety same Igrzyska nie były dla mnie udane. Złożyło się na to wiele rzeczy, że nie było tzw. sukcesu olimpijskiego, o który walczyłem. Byłem w 100% przygotowany i wierzyłem w medal w slalomie albo w gigancie. Jeździłem cały czas w czołówce PŚ. Wygrywałem przejazdy i stawałem na podium. Niestety, nasi „uczeni” działacze wymyślili, że okres aklimatyzacji musi być odpowiednio długi. Wyjechałem 16 czy 18 dni przed IO do Japonii. Na dodatek bardzo źle potraktowano mojego brata, który także miał świetne wyniki w PŚ. Mimo znakomitej formy został w Polsce. Nagle więc, znalazłem się sam jak idiota w pokoju, w zupełnie obcej atmosferze. Stopniowo podczas tej aklimatyzacji zacząłem się wypalać. Byłem w swoim rytmie treningowym, co kilka dni startowałem w zawodach, a tu nagle zafundowano mi dwa tygodnie przerwy! Całkiem się wypaliłem… Potem źle dobrałem narty do pierwszego przejazdu giganta, potem złapałem kontuzję na mecie drugiego przejazdu. Naciągnąłem nogę, no i jako taki półkaleka pojechałem slalom. To nie jest moje tłumaczenie, tylko po prostu taki zbieg okoliczności spowodował, że ten moment, na który się czeka przez całe życie, po prostu się nie udał.

SKI: W przybliżeniu wiem, co to oznacza, oczywiście w o wiele mniejszej skali. W latach 90-tych uprawiałem zawodniczo wspinaczkę. Byłem Wicemistrzem Polski, przez kilka sezonów byłem w kadrze i wiem, co to cykl treningowy i 2 tygodnie przerwy – to jest katastrofa!
ABC: Oczywiście, łamie się psychika i dla mnie to było przykre. Ale trudno się mówi. Już tydzień po IO dalej startowałem w PŚ. Ból nogi ustąpił i po prostu jeździłem już normalnie.

SKI: Rozumiem, że szybko wróciła forma sprzed Olimpiady i nie było to żadne zaskoczenie – tak miało po prostu być na Sapporo!?
ABC: Dokładnie tak – po prostu wróciłem na swój normalny poziom. Wygrałem zawody w Banff, potem byłem chyba trzeci w Madonna di Campiglio. Ogólnie miałem bardzo dobry sezon. Kilka razy plasowałem się w piątce i trójce…

SKI: Dlaczego po Pana sukcesach i po sukcesach sióstr Małgorzaty i Doroty Tlałek, czy wreszcie po wynikach Andrzeja Bachledy Juniora, nie ma tej kontynuacji w polskim narciarstwie? Z czym to jest związane?
ABC: To były nie tylko moje wyniki, ale „nasze”. Byliśmy w większej grupie, ale ja rywalizowałem przede wszystkim z moim bratem Jaśkiem. Muszę powiedzieć, że się razem mocno ciągnęliśmy. Jasiek był dla mnie mocnym konkurentem, ale także po prostu bratem. Nasza rywalizacja była siłą napędową, ale oprócz nas było mnóstwo świetnych chłopaków: jak Dereziński, Burzykowski, czy Maciek Ciaptak, który był przecież znakomitym narciarzem. Wszystko to rozgrywało się na bardzo wysokim poziomie. Dość powiedzieć, że raz byliśmy we trzech w pierwszej „15” Pucharu Świata w slalomie. Chciałbym żeby to się kiedyś powtórzyło… nie pierwsza „150”, ale właśnie „15”! Nie ma się czym chwalić, ale ja byłem tworem dobrej polskiej tradycji narciarskiej… Nie wyskoczyłem znikąd.

SKI: Jeszcze przedwojennej?
ABC: Oczywiście! To wszystko szło razem i bez tego by nie było tych wyników. Zakopane żyło sportem, ale nie tylko Zakopane, bo bardzo mocno rywalizowaliśmy ze Śląskiem. Poziom polskiego narciarstwa był ogólnie bardzo wysoki. Przede nami powiedzmy, że Polska to była druga „10” na świecie. Jan Gąsienica-Ciaptak, Andrzej Gąsienica-Roj, Włodzimierz Czarniak, Staszek Gogulski, Wojciech Wawrytko to byli chłopcy, którzy zajmowali w Kitzbuehel czy w Wengen miejsca w czołówce! Pamiętam jak czekaliśmy na kronikę sportową, żeby się dowiedzieć, że ktoś z naszych był 14, innym razem 18 czy 21. To były wysokie wyniki. Z tej grupy wyłonił się później Jurek Woyna-Orlewicz, o wyjątkowym talencie, który wygrał Mistrzostwa Świata Juniorów. Dwukrotnie wygrał te zawody Jean-Claude Killy, ale Orlewicz i jego zdołał pokonać. Wtedy to się nazywało Kryterium Europejskie i było równoważnikiem MŚ. Po nim z tej grupy udało się wyskoczyć mnie, ale to było poparte solidną robotą. No i co tu dużo mówić, było także mnóstwo dobrej działalności Związku Narciarskiego. Do tego stopnia, że wówczas Związek zapraszał do nas na treningi trenera z Austrii, bo u nas byli lepsi specjaliści sportu! Działał Centralny Instytut Przygotowania Fizycznego – o jeszcze przedwojennych warszawskich tradycjach.

SKI: A jak by Pan porównał sprzęt z tamtych czasów w stosunku do tego, co używali rywale?
ABC: Były różne okresy, które wyznaczały postęp w narciarstwie. Podczas mojej kariery mieliśmy najpierw wprowadzenie nart metalowych, które były szybsze od innych. Wprowadziła je firma Rossignol. Model nazywał się Emile Allais 60s. Nie ukrywam, że miałem kolosalne szczęście, że byłym posiadaczem takich właśnie nart. Klub Sportowy Start zakupił mi takie narty. Na początku z nimi spałem. Miałem wtedy 15 lat. Rzeczywiście jeździły one wyjątkowo szybko. Później pojawiły się narty drewniane – z drewnianą duszą (rdzeniem), pokryte epoksydem. Dawały one inną elastyczność i w połączeniu z płytami metalowymi były znakomite. Mogę śmiało powiedzieć, że dzisiejsze narty wyczynowe są budowane podobnie. Nie ma praktycznie żadnych różnic. Jak się wkłada tam jakiś aramid, czy płyty karbonowe, to tak jakby włożyć do dżemu musztardę – też można zjeść, ale nie jest to konieczne. Jeśli chodzi o strukturę, gdzie duszą w dalszym ciągu jest drewno, to od tego nic lepszego nie zostało wynalezione. Można sobie narty przekroić i się samemu przekonać. Jeśli chodzi o buty, skok był niesamowity! W 1969 pojawił się Patrick Russel z butami o 2 cm wyższymi z tyłu. Dawały one inną dźwignię i to była kolosalna rewolucja. Dużo później jak wiadomo pojawił się też inny wykrój narty. Myśmy jeździli na promieniu około 45 metrów. Epizodu zmiany promienia skrętu brak z moim karierze. Jeśli zaś chodzi o porównanie z rywalami, to ja miałem sprzęt znakomity, ale powiedzmy nie I ligowy. Raczej była to II liga. Polegało to na tym, że do testu miałem ograniczoną ilość nart w stosunku do najlepszych rywali. Pamiętam, że z zazdrością patrzyłem w Val d’Isere, gdzie ja na trening przychodziłem z jedną parą nart, a Jean-Claude Killy wykładał chyba specjalnie kolosalną ilość nart. Raz naliczyłem 46 par nart leżących na śniegu! Wiadomo, że tylu nie przejechał, ale tyle leżało! Myślę, że 20 par to była w tym czasie taka normalna ilość dla niego. Później jak mi się udawało po nim dostać jakieś narty, to byłem szczęśliwy, bo też były bardzo dobre. Ta różnica była zauważalna na dużych imprezach jak MŚ, gdzie czasem potrzeba było sprzętu o większej finezji, który mógłby pojechać szybciej i trochę lepiej trzymał na śniegu. Śmiało mogę powiedzieć, że byłem sportowcem wysokiej klasy, ale niedokończonym – niedokończonym w sensie właśnie opieki sprzętowej, takiej jaka dzisiaj istnieje. Wtedy ona też istniała, ale była jakby przez nas niedoceniana. Wydaje mi się, że brakowało nam dojrzałości. Myślę, że spora w tym moja wina. Byłem jednym z najlepszych narciarzy na świecie, ale w kwestii sprzętowej cechowała mnie pewna nonszalancja. Może to wszystko wynikało z pewnego rozerwania między, nauką, studiami, muzyką… itd.

 

SKI: A jak kwestia sprzętowa wyglądała w przypadku Andrzeja Juniora?
ABC: Zacznijmy od tego, że Jędrek miał we Francji znakomite warunki treningowe. Jak każdy Francuz. W klubie ja się nim opiekowałem – byłem jego głównym trenerem. Miał otwartą drogę do wyczynowego narciarstwa. Jednak w wieku 13 lat wydarzyło się coś co – niestety – tzn. niestety dla życia sportowego, ale „stety” dla normalnego życia, wpłynęło na jego karierę. Pewien Amerykanin z bardzo bogatej rodziny, który był u mnie na stażu zaproponował mi wymianę moich Voelkli (byłem przedstawicielem tych nart we Francji) na gitarę Takamine. Chciałem mu zrobić przyjemność i zrobiłem tę zamianę. I jak Jędrek dorwał się do tej gitary, to zrozumiałem, że narciarstwo nie będzie jego 100% pasją. Muszę zaznaczyć, że Jędrek miał kolosalny talent narciarski – wygrywał we Francji wszystkie zawody młodzików, juniorów młodszych, a potem wygrał Mistrzostwa Francji Juniorów i wszedł do kadry. Jednak ta gitara coraz bardziej go pochłaniała, do tego stopnia, że już nie mogłem znieść, gdy po ciężkim treningu przychodził do pokoju, ściągał tylko górę gumy i w butach narciarskich zasiadał do gitary. Inni spali, żeby odpocząć miedzy treningami, a on grał. I tak raz czy dwa, to jeszcze można się domęczyć, ale 500 razy!

SKI: Ale w sumie ocenia Pan to pozytywnie?
ABC: Tak, bo tzw. kariera sportowa mija. Jędrek miał swoje wyniki, był zauważalnym światowym narciarzem, ale teraz jest znakomitym muzykiem. Ja jestem jego wielkim fanem i bardzo cenię, to co robi. Myślę, że wkrótce będzie doceniony przez świat. Robi naprawdę dobrą muzykę! Cały czas narty stanowią jego bazę finansową jako trenera i instruktora, ale muzyka jest pasją. To co on robi, to nie jest muzyka na duże sceny, ale jest znakomita!

SKI: Wracając na nasz grunt i Pana karierę zawodniczą – jak wyglądały relacje z Polskimi Kolejami Linowymi? Mam na myśli oczywiście treningi na Kasprowym.
ABC: Było niełatwo, czasem nawet tragikomicznie, gdy nie wpuszczono mnie na bieg zjazdowy o Mistrzostwo Polski, bo się spóźniłem z miejscówką. Ale powiedziemy, że był to tylko epizod. Ogólnie było bardzo przychylnie, zwłaszcza wśród tych kolejarzy, którzy nas obserwowali. Atmosfera była do tego stopnia dobra, że przez dobrych parę lat, praktycznie do czerwca mieliśmy możliwość instalacji wyrwirączki w Kotle Gąsienicowym, gdzie trenowaliśmy na ostatnich płatach śniegu. Pamiętam, że z zaciekawieniem przyglądały nam się kozice. Maniek Gąsienica-Jarząbek puszczał nam tę wyrwirączkę i po parędziesiąt razy mogliśmy zjechać. Wyjeżdżaliśmy z pracownikami o 7 rano i o 13 byliśmy już po treningu.

SKI: Czyli można powiedzieć, że było zrozumienie…
ABC: Jak najbardziej – oni to rozumieli i cieszyli się z tego, że mogliśmy trenować…

SKI: Na Kasprowym odbywały się regularnie treningi?
ABC: Oczywiście – to była nasza baza. Jeśli chodzi o śnieg, to raz było lepiej, raz gorzej. Generalnie Kasprowy stanowił naszą bazę treningową. Nie zastanawialiśmy się wtedy nad stroną finansową, bo państwo jednak nas mocno wspomagało. Kwestia zakupu biletów nie była troską naszą, czy naszych trenerów. Mam nadzieję, że od tego roku znów będzie jak dawniej, bo są szanse, by dyrekcja PKL patrzyła przychylniej na sportowe możliwości Kasprowego. Powiem szczerze, że w Polsce jedni na drugich narzekają, ale przede wszystkim brak nam porozumienia. Dlatego zdecydowałem, że na stare lata chciałbym stworzyć z siebie, a raczej ze swojego garbu taki most, który by pozwolił to wszystko powiązać. Stąd pomysł na akcje z Tauronem…

SKI: Ludzie związani z branżą narciarską muszę zrozumieć, że posiadanie dobrych alpejczyków jest motorem napędowym dla wszystkich aspektów tego rynku!
ABC: Zdecydowanie tak! Jest to kolosalna frajda dla narodu. Mamy teraz siostry Radwańskie w tenisie i cieszymy się z ich wyników. Marzymy o dobrej piłce i na tym to polega. Na czubku tej piramidy ruchu sportowego ktoś musi być! Tak jak cieszyliśmy się Kukuczką czy Wandą Rutkiewicz – świat o nas wtedy wiedział.

SKI: Wydaje mi się, że jak się nie przełamie tego impasu, to w nieskończoność będziemy się staczać po równi pochyłej, tak jak teraz: nie ma wyników, bo nie ma selekcji, a nie ma z kogo wybierać, bo nie ma wyników, które by ciągnęły i inspirowały młodzież i koło się zamyka…
ABC: Znowu do tego wracamy, ale nie kryję, że potwornym hamulcowym jest TPN ze swoimi strukturami. Może Pan to widzi inaczej. Ale ja jestem góralem, ale jestem też głębokim ekologiem. Z tego nie dostaje się tytułu magistra, tylko się to ma w sobie. Od wielu lat przemieszczam się między Polską a Francją – mogę powiedzieć, że też tam żyję. Wśród normalnych gór. Narciarsko zwiedziłem wszystkie pasma górskie. I wiem, że jesteśmy jedyną wyspą na świecie, która ciągnie pod prąd. Mówimy o Kasprowym: każdy z nas zdaje sobie sprawę, że to nie jest góra, którą można całą zadrutować. Jest tam parę powierzchni do uprawiania przyzwoitego narciarstwa. I tylko do tego dążymy, żeby je wykorzystać. Te powierzchnie liczą około 65 ha czyli 0,3% naszych polskich Tatr. To jest śmiechu warte – jeśli chcemy się poruszać w okolicy 1% tych gór, to jakim prawem Park Narodowy nam tego odmawia… To nie jest głos rozpaczy starego faceta, bo ja nie muszę tu jeździć. Ale patrzę na kolejne pokolenia, które omijają Zakopane, a jednocześnie widzę coraz więcej rozbitych flaszek na Krupówkach. Można i tak… może po prostu tego wszyscy chcemy.

SKI: Powiedzmy to sobie otwarcie – zimą bez Kasprowego nie ma Zakopanego. Jeśli chodzi o inne oferty związane z zimą, to wszyscy na około mają to samo i to w konkurencyjnych cenach!
ABC: Dokładnie tak jest . Kasprowy jest tylko jeden. Weźmy chociażby problem śnieżenia: umówmy się, że śnieży cały świat, a tu przychodzi jakiś „uczony”, który twierdzi, że z powodu śnieżenia rozpuści się granit na szczycie! Albo, że świstak nie przebije dziury przez sztuczny śnieg. Śnieg to jest po prostu magazyn czystej wody! Ludzie nie rozumieją, że śnieżenie to jest woda i powietrze i nic innego. Ciągle mówią, że to są jakieś sztuczności – nie wiadomo dlaczego?! Jeśli chodzi o przyszłość Zakopanego, to piłka jest w tej chwili po stronie Parku. Jest ich tam 100 parudziesięciu urzędników, co jest chyba rekordem do księgi Guinnessa, a w lecie na umowę zlecenie jest ich ponad 300. Ja im niczego nie żałuję, ale nie wolno na zasadzie „nie bo nie” blokować rzeczy, o które się od 50 czy 60 lat staramy! W Zakopanem mamy górę Krokiew. Jest to góra trudna. Ma 400 metrów przewyższenia. Leży w centrum miasta, na dodatek już jest zorganizowana pod narciarstwo klasyczne. Aż się prosi, by zrobić tam dwie porządne trasy slalomowo-gigantowe i przejść z Krokwią w Tatry: wyjeżdżamy na Korkiew – zjeżdżamy nartostradą na Kalatówki i jesteśmy w sercu tych naszych Trzech Dolin. To są projekty do zrealizowania, by nasze miasto nabrało oddechu. Bez tego możemy się porównać do tańczących na Titanicu, z tym, że my tańczymy bez jednej nogi, bo nam jedną nogę przez brak narciarstwa w Tatrach obcięli. Zobaczymy jak długo tak będziemy tańczyć…

 

SKI: Sąsiedzi po drugiej stronie granicy pokazują, że są zdeterminowani…
ABC: My Słowaków ciągle traktujemy z wyższością, tymczasem jest to mądry naród. Mają tych Tatr oczywiście więcej, ale z kolei ich stoki są południowe, a my mamy lepsze stoki: północne. Robią normalną robotę. Po naszej stronie to co się dzieje, jest godne absolutnego potępienia. Może nie zdajemy sobie z tego sprawy, ale z tego rozliczą nas następne pokolenia…

SKI: W ostateczności ludzie pojadą w Alpy…
ABC: Oczywiście. Będą omijać Zakopane i w ten sposób za kilka lat będziemy mogli podsumować, jak się zabawialiśmy na tym naszym Titanicu… To nie jest żadna walka. To jest dążenie do równowagi ekologicznej naszych gór. Mówimy o dostępności dla narciarzy Kotła Świńskiego, Goryczkowego i Gąsienicowego z przyległościami.

SKI: Moim zdaniem powinniśmy z większym szacunkiem traktować naszych przodków i skoro oni wybrali to miejsce do uprawiania narciarstwo, to trzeba to uszanować. Przecież od tego zaczęła się idea ochrony Tatr – od ludzi, którzy uprawiali w nich sport w lecie i w zimie!
ABC: Ci ludzie byli naszą dumą narodową. Już sama kolejka, która mimo protestów powstała w tym samym czasie, co pierwsze koleje na świecie w St. Moritz, czy w St. Gervais, to była wspaniała rzecz. Druga znakomita kolej to Gubałówka. Wtedy Polska było po prostu ważna. Jestem dumny z tego co się w Polsce dzieje, bo co tu dużo mówić, ostatnie 20 lat to dla nas znakomity okres. Poza tą jedną zakopiańską dziurą…

SKI: Rozumiem, że program, w który się Pan zaangażował – czyli Tauron Bachelda Ski, jest elementem tej samej układanki?
ABC: Jeśli chodzi o narciarstwo wyczynowe, to moim zdaniem wrócimy jeszcze do dobrego poziomu. Może nie zdarzy się to w ciągu 5 lat. Ja jedynie mogę podkreślić, że mam wielką przyjemność, ze związałem się z Tauronem – czyli mocną grupą energetyczną, która zdecydowała się wesprzeć narciarstwo alpejskie w Polsce. Tauron został sponsorem różnych imprez związanych z narciarstwem – jak Amatorskich MP, Akademickich MP, Młodzieżowych MP, a także MP Seniorów PZN. Równocześnie wspieramy wspólnie program Tauron Bachleda Ski, czyli grupę wyłonioną z tego co na razie mamy: chłopców i dziewcząt w wieku między 14 a 17 rokiem życia. Program realizujemy wspólnie z trenerami, a przede wszystkim rodzicami tych młodych zawodników. Program oparty jest o działalność na poziomie struktury podstawowej czyli klubu, gdzie jest zawodnik, rodzic i trener. Oni wykonują swoją robotę, natomiast ja z Tauronem organizuję dodatkowo kilkadziesiąt dni szkolenia letnio-jesiennego na śniegu wraz z moim synem Jędrkiem, który to prowadzi. Uważam, że jeśli się dobrze zrozumiemy, to ta praca wypali. Potrzebna jest mocna praca w klubie plus to co my dokładamy z Tauronem. Celem jest wprowadzenie zawodników na bardzo dobrym poziomie do kadry PZN.

SKI: Wszelkie treningi na śniegu poza sezonem muszą się odbywać na lodowcu, a to są znaczne koszty…
ABC: Oczywiście, ale właśnie dlatego w tym partycypuje Tauron. To jest dla mnie ważne, że z tym programem schodzimy do rodziców, którzy może nie są zamożni, ale którzy mają energię, by kierunkować swoje dziecko na narciarstwo. Ważne jest, żeby w to się zaangażowała nasza klasa średnia, która wie, co to jest etos pracy, co to jest dyscyplina itd. Żeby właśnie dzieci z tej grupy były w tym programie.

SKI: Skąd w Tauronie powstał taki impuls?
ABC: Nie chcę wchodzić w szczegóły, ale spotkaliśmy się po drodze. Ja mam (odpukać) energię, by to realizować i zaplecze w postaci Jędrka, który ciągle bardzo dobrze jeździ i jest couchem tego programu. Jest też grupa bardzo dobrej młodzieży, prowadzona przez dobrych trenerów w klubach. Mnie zależy na tym, by kluby nie postrzegały mojego wejścia, jako wejścia smoka, który chce ich pożreć: wręcz przeciwnie – musimy to robić razem! Bo ja zapewniam tych parędziesiąt dni, ale rok ma ponad 360 dni i pozostaje jeszcze szkoła, pozostaje podstawowe przygotowanie fizyczne itd.

SKI: Muszę tutaj zaznaczyć, że mam wielki szacunek do tego programu i będąc w środowisku narciarskim już dobre „dziesiąt” lat wreszcie widzę szanse na przełamanie sportowego impasu!
ABC: Myślę, że to jest dobry program. Sądzę, że przyłączą się do tego inni. Mamy wsparcie Polskiego Związku Narciarskiego, Ministerstwa Sportu, stacji narciarskich etc.

SKI: Jest to nawiązanie do tego, co Pan powiedział, że sukcesy Andrzeja Bachledy „wyselekcjonowały się” z grupy dobrych narciarzy i jest to jedyna droga… Tak się dzieje we wszystkich krajach alpejskich, gdzie są całe grupy młodzieży, a nie 1-2 narciarzy, gdzie każda przypadkowa kontuzja dyskwalifikuje cały program!
ABC: Z młodzieżą jest tak jak z rocznikami wina. Raz są lepsze raz gorsze. Wymagana jest cierpliwość i zrozumienie. I przede wszystkim praca, a potem z tego na pewno coś wyjdzie. I tego sobie trzeba życzyć.

SKI: Jeszcze jeden temat musimy poruszyć, czyli stacja narciarska, którą zbudował Pan w Sieprawiu koło Krakowa. Skąd taki pomysł?
ABC: Jak wiadomo przez kilka lat prowadziłem w Polsce dystrybucję Salomona. Po zakończeniu tego etapu w moim życiu zdecydowałam się na taką, nazwijmy to: eskapadę. Swego czasu sporo przesiedziałem w USA w okolicy dużych aglomeracji jak Minneapolis, Milwaukee, Chicago, Detroit. Przy tych aglomeracjach istnieją właśnie takie małe stacyjki narciarskie i dają one dużo frajdy. Popołudniami i nocami ludzie tam przyjeżdżają, żeby się poruszać. Postanowiłem zrobić to także koło Krakowa, choć wiąże się z tym duże ryzyko. Z Minneapolis do najbliższych gór jest 3 tys. km, gdy tymczasem z Krakowa w góry jest blisko. Jednak aglomeracja krakowska jest dość duża, a górka jest sympatyczna, więc dzięki przychylności burmistrza Sieprawia jakoś udało się to zorganizować. Przy czym jest to taktyka małej łyżeczki. Jeśli ktoś myśli, że to się kręci samo, to się myli. Taktyka działania takiego miejsca musi zawierać ofertę całoroczną, dlatego chcemy tam w lecie mocno wprowadzić rowery. Taktyka zarabiania na samej zimie na pewno się nie sprawdzi.

SKI: Jeszcze jedno proste pytanie – jakie jest Pana ulubione miejsce narciarskie? Poza Zakopanem…
ABC: Lubię te tereny, gdzie mieszkam – czyli St Nicolas De Veroce koło Saint Gervais pod Mont Blanc. Nie przepadam za stacjami „księżycowymi”. Lubię jeździć trochę w lesie – tzn. najlepiej gdy jest to mikst: trochę otwartej przestrzeni i trochę lasu, tak między 1000 a 2500 metrów. Nie muszę pchać się wyżej. Ta moja mała stacja jest jednocześnie duża, bo łączy się wyciągami z St. Gervais i z Megeve. W sumie 500 kilometrów tras. Z drugiej strony jest jeszcze Contamines. Przez okno widzę Mont Blanc, a przede wszystkim jest to słoneczne miejsce, w odróżnieniu od nieodległego Chamonix. Jednak co tu dużo mówić – wszędzie w Alpach jest przepięknie. Każdy ośrodek wart jest odwiedzenia. Marzę o tym, żeby u nas było podobnie. Nie chciałbym się doczekać tego, jak już będę wąchał trawę od spodu. Wolałbym powąchać jej jeszcze trochę od wierzchu…

SKI: Bardzo dziękuję za rozmowę. Trzymam kciuki za wszystkie projekty i przede wszystkim życzę nieustającej energii w każdym działaniu!

Rozmawiał: Jacek Trzemżalski

Andrzej Bachleda-Curuś
Urodzony: 2.01.1947
Starty na Igrzyskach Olimpijskich: 3
Starty w Mistrzostwach Świata: 8
Podium na Mistrzostwach Świata: 2
Starty w Pucharze Świata: 39
Podium w Pucharze Świata: 6
Zwycięstwa w Pucharze Świata: 1
Pierwszy start w Pucharze Świata:
1968: Rossland (Kanada); Slalom: miejsce 5
Najlepsze wyniki
Igrzyska Olimpijskie:
1968: Grenoble (Francja); Slalom: miejsce 6
1972: Sapporo (Japonia); Gigant: miejsce 9
1972: Sapporo (Japonia); Slalom: miejsce 10
Mistrzostwa Świata:
1970: Val Gardena (Włochy); Kombinacja: miejsce 3
1974: St. Moritz (Szwajcaria); Kombinacja; miejsce 2
Puchar Świata:
1970: Kitzbuehel (Austria); Gigant: miejsce 2
1972: Berchtesgaden (Niemcy); Slalom: miejsce 3
1972: Kitzbuehel (Austria); Slalom: miejsce 3
1972: Banff (Kanada); Slalom: miejsce 1
1972: Madonna di Campiglio (Włochy); Slalom: miejsce 3
1973: Kitzbuehel (Austria); Slalom: miejsce 3