NARTY PONAD WSZYSTKO, CZYLI NA SKITOURACH W HIMALAJE

Drugiego października b.r. o godzinie 13 miejscowego czasu 25-letni Andrzej Bargiel z podhalańskiej Łętowni zdobył, podczas podejścia korzystając na sporym odcinku z nart skiturowych, tzw. Wierzchołek Centralny (8013 m n.p.m.) tybetańskiego szczytu Sziszapangma. Po półgodzinnym odpoczynku, ponownie wpiął narty i ruszył na nich w dół. Zjazd trwał niespełna półtorej godziny, potem jeszcze dwie godziny marszu i był w bazie. Tym samym sukcesem zakończył się pierwszy etap przedsięwzięcia „Hic Sunt Leones”. Pod tą łacińską sentencją – oznaczającą nieodkryte krainy – skrywa się plan, zakładający zjazdy z najwyższych szczytów Ziemi.

Po powrocie opowiedział SKI Magazynowi:

Była to pierwsza polska narciarska wyprawa w Himalaje. Owszem, wcześniej Jerzy Kukuczka i Artur Hajzer też używali nart, ale uważali się głównie za wspinaczy. Myślałem o tym od dawna – od startu w biegu na Elbrus w 2010 roku, kiedy przekonałem się, że mój organizm dobrze znosi duże wysokości. Tam jest przecież ponad 5600 m n.p.m. – i okazało się, że mogę się na nich wcale szybko poruszać. A że moim ulubionym sportem od dziecka były narty, więc stwierdziłem, że fajnie byłoby pojeździć w takich górach.

Dwa lata później pojechałem na Manaslu w ramach programu Polski Himalaizm Zimowy. Była to wyprawa dla zdobycia doświadczenia w najwyższych już górach – bo to przecież ósmy szczyt świata. Nie wiedziałem, czy narty są tam realne. Zwłaszcza zimą z racji silnego wiatru i wszechobecnego lodu wydaje się to praktycznie niemożliwe. Ale nawet wtedy udało mi się kilkakrotnie je założyć i sporo pojeździłem w puchu, bo akurat w ciągu miesiąca spadło… 6 metrów śniegu. Ale też z tego powodu nie weszliśmy wówczas na szczyt. W ekipie tylko ja miałem narty, a pozostali musieli brnąć w tym śniegu na butach i w efekcie atak skończył się na poziomie 7600 m n.p.m. I właśnie z tej wysokości sobie zjechałem – co też było spełnieniem jakiegoś marzenia.

Czy jest jakaś różnica między jazdą w puchu w Tatrach czy Alpach, a w puchu na 7000 m w Himalajach?

Głównym problemem jest oczywiście konieczność aklimatyzacji oraz mniej tlenu. Masz mniej siły, wolniej się poruszasz, a w efekcie nie jeździsz na takim luzie, jak na mniejszych wysokościach. Tam trzeba miarkować wysiłek, więc i jeździć trochę ostrożniej: stopniować tempo zjazdu i skalę trudności. Najważniejsze jednak, że nawet na takich wysokościach da się jeździć.

Grzegorz Bargiel - Action

Naszym głównym celem był zjazd z ośmiotysięcznika na nartach, a także pokazanie, że możliwe jest eksplorowanie Himalajów w inny niż dotąd sposób: w małej grupie (prócz mnie był w niej mój starszy brat – Grzegorz, ratownik TOPR, przewodnik górski i wielokrotny zawodnik w zawodach skitourowych, filmowiec i himalaista Dariusz Załuski oraz fotograf Marcin Kin), praktycznie bez pomocy Szerpów (towarzyszył nam tylko kucharz – a mój przyjaciel z Manaslu – Renzzi) i w alpejskim stylu – bo szliśmy prosto z bazy: w obozie II wypiliśmy jedynie herbatę i się przepakowaliśmy, po czym ruszyliśmy w górę.

W obozie III spotkałem słynnego wspinacza Carlosa Sorio z pięcioma Szerpami. On ma na koncie jedenaście ośmiotysięczników. Też planował atak, ale zrezygnował, bo uznał, że warunki nie pozwalają na dalszą wspinaczkę. Faktycznie, mocno sypał śnieg i zaczęło wiać. Nie dziwili się, że mam narty, ale byli zaskoczeni, że ruszam dalej i to od razu. Jeden z Szerpów rzucił nawet, że jak chcę iść w górę, to muszę mieć „jaja po kolana”. Powiedziałem mu, spojrzawszy na siebie, że takich nie mam, ale może mam wystarczające. Tyle że pogoda była coraz gorsza. Był moment, gdy zastanawiałem się, czy nie wracać, ale że nic nie było widać, więc postanowiłem przeczekać. Było niebezpiecznie, na ostatnim odcinku musiałem kombinować z wyborem trasy podejścia…

Jednak się udało. Owszem, chciałem zrobić czasówkę, czyli zmieścić się z wejściem i zjazdem w dwudziestu czterech godzinach. Ale w efekcie załamania pogody zajęło mi to nieco więcej czasu – 28 godzin. Ale i tak właśnie dzięki nartom tempo było niezłe. Niedługo przedtem na Sziszapangmę wszedł Hiszpan – i atak zajął mu cztery dni, a zejście kolejne cztery.

Do 7300 m n.p.m. mogłem podchodzić na nartach – i od razu miałem przewagę nad piechurami, bo się nie zapadałem. A już powrót jest zupełnie nieporównywalny: choć śniegu było mnóstwo, to na szczęście był stabilny. Jechałem więc dopóki się dało, czyli z 8000 do 5700 m n.p.m. – i trwało to godzinę dwadzieścia minut, a potem w dwie godziny, już „z buta”, doszedłem po piargach do bazy. I już!

Niektórzy wypominają mi, że nie zdobyłem najwyższego z wierzchołków Sziszapangmy. Ale wyjście na niego było przy tej pogodzie i masie śniegu zbyt niebezpieczne. Poza tym nie chodzi mi o kolekcjonowanie szczytów, ale o pokazanie, że nawet w takich górach można jeździć na nartach. Zresztą najważniejsze było, żebyśmy wszyscy cali wrócili do domu. Takie podejście spodobało się ludziom, czego dowodem mnóstwo gratulacji i dobrych słów, jakie do nas docierają. Znaczenie ma i to, że udało nam się wszystko zorganizować samodzielnie – bez udziału Polskiego Związku Alpinizmu.

Sponsorzy już deklarują, że wesprą kolejne moje przedsięwzięcia. Na Sziszapangmie tylko na telefony satelitarne wydaliśmy 25 tys. złotych – chyba najwięcej w historii polskiego himalaizmu. Ale dzięki temu o wyprawie i jej idei jest głośno. A jesteśmy przecież w trudnym okresie – po tragedii na Broad Peak i śmierci Artura Hajzera.

Cieszę się także, że udało mi się zebrać świetną ekipę – każdy w swoim fachu okazał się zawodowcem. Co dla nas samych istotne: przy okazji zobaczyliśmy kawałek Tybetu, pięknego kraju potwornie niszczonego teraz przez Chiny.

Wszyscy mieliśmy narty Atomic Aspect – nie najlżejsze, ale bardzo solidne, co było tam kluczowe, bo teren był trudny. Sprawdziły się doskonale. Z kolei w przypadku wiązań postawiłem na wagę – zamontowałem sportowe Ski Trab.

Ważnym, choć nieobecnym fizycznie na miejscu, współtwórcą sukcesu był Piotr Sadowski, mój mistrz od przygotowania fizycznego. Teraz ustala on dla mnie nowy program treningowy, bo może uda mi się jeszcze powalczyć w zawodach skialpinistycznych. Przed wyprawą zajmowałem się głównie sprawami organizacyjnymi, więc trochę zaniedbałem treningi.

Darek Zaluski, Grzegorz Bargiel, Andrzej Bargiel and Marcin Kin - PortraitWyprawa na Sziszapangmę utwierdziła mnie w przekonaniu, że narty także w najwyższych górach niosą wielkie możliwości. To dużo bezpieczniejszy sposób zdobywania wielu szczytów niż ten, do którego zostaliśmy przyzwyczajeni: skracają wielogodzinne wędrówki w rozrzedzonym powietrzu i ułatwiają poruszanie się w głębokim śniegu. Wszędzie więc, gdzie nie ma skał można i warto ich używać. Himalaje pod tym względem są wielką białą plamą – jest tam mnóstwo nowych linii do zjechania. I jeśli mam tam jeździć, to tylko na narty.

Zdjęcia: Marcin Kin – Marcinkin.com