Kobiecy zapach gór, czyli płeć piękna na szczytach

W górach podziały wedle płci nie mają sensu. To nie od niej zależą sukcesy.

– Dlaczego nie wracasz zaraz po szkole do domu? – głos mamy brzmiał groźnie.

– Przecież wracam – odezwała się we mnie logiczna natura. To, że powrót nie odbył się chodnikiem, tylko potokiem, to już osobna sprawa. Tylko jak wytłumaczyć mamie, że tak jest ciekawiej, a Potok Biały nawet bardziej wprost prowadzi ze szkoły pod dom.

5 FOTO. KAJA TASZ OSIKOWSKA Klaudia Tasz na drodze o trudno+T¦îci IX UIAA, Jaroniec, TatryOd dziecka byłam więc postrzegana jako chłopczyca z obitymi kolanami. Zupełnie nie pojmowałam tych epitetów. Nie zadawałam sobie pytania, czy kobiecość wyraża się w tym, co na siebie założymy, bo odpowiedź na nie była dla mnie zawsze oczywista. Czy jakiekolwiek pozy i pozory mogą zastąpić to, co naprawdę w nas gra? Oczywiście, że nie. Mijały więc lata, a ja czułam czasem wewnętrzny bunt, gdy ktoś nazywał mnie chłopakiem, bo biegałam szybciej niż inni, bo lubiłam wspinać się po drzewach i czasem porozrabiać z chłopakami. No, mama pewnie by powiedziała, że nie czasem, ale kwestię tę zostawiam na inne rozważania.

Kobieta powinna „leżeć i ładnie pachnieć” – śmieje się mój znajomy. W tym żarciku jest sporo prawdy – taki stereotyp przylgnął do kobiet w naszej tradycji. Z drugiej strony feministki są odbierane jako mało kobiece. Tak źle i tak niedobrze. Może się nawet okazać, że jak zaczniemy podliczać, że szarmancki mężczyzna powinien być i wrażliwy, i romantyczny, a odpowiedzialna kobieta silna i pełna inicjatywy, to okaże się, że jednoznaczne definiowanie niektórych pojęć staje się bardzo trudne. W górach wręcz nie ma to sensu. Nasze przeżycie i sukces wcale nie zależy od płci. Skialpinizm (narciarstwo wysokogórskie), freeride i wspinaczka, które uprawiam, to – z jednej strony – dyscypliny dla indywidualistów z werwą i fantazją, z drugiej – uczące szacunku dla cudów przyrody i ludzkich ograniczeń.

6 FOTO. ZDZIS+u¦łAW KISZELA Klaudia Tasz w rejonie Arco, W+e¦üochyKobiety często nie wierzą we własne siły i – uwikłane w domowo-rodzinne obowiązki – nawet nie myślą o stworzeniu sobie zaplecza do realizacji marzeń. W tyle głowy tkwi obawa, że upór i wytrwałość, własne przekonania, natura zdobywcy i poszukiwacza, a do tego silne ciało i zamiłowanie do aktywności ruchowej być może są w niektórych okolicznościach synonimem męskości. Dopiero gdy zerwiemy z siebie etykietki, które naklejają nam inni, będziemy w pełni mogli zacząć robić to, na co mamy szczerą chęć – bez szufladkowania siebie i innych.

„Meeting wspinaczkowy kobiet” – brzmi szowinistycznie, ale inicjatywy takie (dzięki Dusi Wach, wybitnej polskiej taterniczce i alpinistce) rodzą się z tego, że w taternictwie ciągle działa niewspółmiernie mniej kobiet. Również w prestiżowych, międzynarodowych zawodach w skialpinizmie (takich, jak Pierra Menta, Trofeo Mezzalama) wśród setek zespołów męskich byłam w jednym z około dwudziestu teamów kobiecych. To ogromna dysproporcja.

Obłęd rywalizacji

O podziale na płeć przypomina mi tak naprawdę organizator zawodów. Kobiety i mężczyźni mają do pokonania tę samą trasę. Bawi mnie trochę, gdy po wszystkim mężczyźni dyskretnie analizują kobiecą listę wyników i sprawdzają, gdzie się uplasowali „między babami”. Dość to osobliwe, szczególnie że z natury nie jesteśmy stworzeni do rywalizowania między sobą. Uważam, że świetnie się uzupełniamy.

Latem, gdy nadchodzi okres przygotowywania się do następnego sezonu narciarskiego, o podziale na płeć przypominają mi z kolei kadry narodowe płci męskiej, z którymi – jako przewodnik tatrzański – biegam po górach. Znów się robi zabawnie. U zawodników prawdziwie męskich dyscyplin (żużlowców, kick-boxerów) uwalnia się chęć rywalizacji (a może testosteron). Przyśpieszają, delikatnie popisują się. Dla mnie jest to po prostu przyjemne (i czuję się wtedy baardzo kobieco), ale trenerzy zawodników z pełną premedytacją wykorzystują te zależności, jako metodę treningową.

7 dwie kobiety FOTO. Bartek_Bartyzel

Może to jednak znak czasów, w których żyjemy? Jako społeczeństwo jesteśmy od małego wychowywani w chorym współzawodnictwie. „Duch zespołu”, o którym słyszymy od dziecka, jest tak naprawdę grą pozorów pozbawionych znaczenia. Większość z nas często czuła się obserwowana i osądzana, a dziś – w poczuciu zagrożenia własnej pozycji – rywalizuje ze sobą niemal na każdym kroku: w pracy, w korku ulicznym, na urlopie (kto pierwszy zjedzie z tej górki, kto się szybciej opali). Co gorsza, niektórzy rywalizują nawet w domowym zaciszu. Po wszystkim oceniamy się, porównujemy i … czujemy frustrację (lub napięcie), gdy nie osiągamy, często abstrakcyjnych, celów.

Tymczasem wszystko zależy od kontekstu; sport, a w szczególności sport zawodniczy, otworzył przede mną nowe horyzonty. Te same cechy, które w pewnych okolicznościach wydawały się być wadą, nabrały nowego, cennego znaczenia. Do czterokrotnego zdobycia tytułu indywidualnej mistrzyni Polski w skialpinizmie bez wątpienia potrzebna jest większość z wymienionych „twardych” cech charakteru. Nie myślę jednak o sobie w kategoriach „kobieta” lub „mężczyzna” – staję na narty i po prostu jestem. Na trasie rywalizuję z własnym ciałem, a wysiłek może być wyrazem radości z mocy, którą posiada.

W przeciwieństwie do wielu innych sportów, w skialpinizmie, freeride i we wspinaczce pierwszorzędnym przeciwnikiem, z którym walczy się i rywalizuje, jest własne ciało i umysł. Osiągnięcia innych mogą służyć za inspirację, motywują. Tak pojmowany sport daje wielką pogodę ducha, rozbudza poczucie odpowiedzialności za siebie i innych. Uczy cierpliwej pracy nad sobą i przynosi niepowtarzalną satysfakcję. Przeżycia takie są niezależne od płci.

1 FOTO. Bartek_Bartyzel

Podejście to ma większość z zawodników z tak zwanej „drugiej stawki”. Podziwiam ich bardzo, bo nigdy nie stanęli (i prawdopodobnie nigdy nie staną na podium), ale nie ma to dla nich znaczenia. Cieszą się, że mogą startować i konsekwentnie poprawiać własny wynik. Podnosić sobie poprzeczkę.

Kobiece wpadki?

Zdarzyło mi się spóźnić na …start zawodów. Dosłownie. Impreza ważna, bo zaliczana do Pucharu Europy Środkowej w skialpinizmie. Ktoś powie: no tak, kobiece roztargnienie. Otóż nic z tych rzeczy. Konkurencja rozgrywała się na Słowacji. Przezornie zabezpieczona zabrałam na wyjazd trzy jednakowe kijki (na wypadek, gdyby jeden się złamał). Po dojściu na stok odkryłam, że jeden z pary kijków, które wyjęłam z samochodu ma źle założony talerzyk. Jakoś nigdy wcześniej nie trafiał w moje ręce, a teraz po prostu nie miałam na nim dobrego oparcia. Pamiętam ten moment emocji: co robić? Zrezygnować z rozgrzewki i biec do auta po dobry kijek?

Wszystko, co działo się potem, było wynikiem kalkulacji (i nie czułam się przy tym, „jak facet”). Zrobiłam rozgrzewkę pełnym wymiarze, wróciłam do auta po dobry kijek, a idąc na start usłyszałam strzał sędziego i zobaczyłam, jak na zakręcie nartostrady peleton zawodników zerwał się do biegu. Trochę, jakby wejść na peron kolejowy i zobaczyć, jak odjeżdża nasz pociąg. Ostatecznie wejście do walki „z biegu” wyszło mi na dobre – nie zmarzłam w oczekiwaniu na start, ruszyłam za grupą i stopniowo przeciskając się na czoło peletonu wygrałam zawody. Rywalki były zdziwione.

Być kobietą, być kobietą…

Są też momenty, kiedy mam ochotę emanować kobiecością. Może bardziej dla żartu i z przekory wybrałam się w upalny, majowy weekend na narty, na Kasprowy Wierch, w …dżinsowej spódniczce.

– Jeśli turyści mogą tam wjeżdżać w klapkach typu „japonki” i być zaskoczonymi tym, że chodzą nagle po śniegu, to ja też chcę zrobić coś głupiego i bawić się, jak dziecko – śmiałam się do kolegi, który przyjechał skorzystać z ostatniej możliwości jazdy na nartach. Dzień zakończył się udaną sesją zdjęciową, która wzbudziła pewne kontrowersje. Tylko co tu komentować; nie wszystko musi być na poważnie. Chwila beztroski też się nam od życia należy.

4  FOTO. ZDZIS+u¦łAW KISZELA

Były jednak sytuacje, w których autentycznie zapędziłam się w wątek „kobiecości” niczym w ślepą uliczkę. Wybrałam się w kobiecym zespole na trudne tatrzańskie wspinanie. Wcześniej (i później) miałam kilka innych, naprawdę dobrych partnerek, ale pokonanie na własnej asekuracji pięćsetmetrowych urwisk zachodniej ściany Gerlacha, południowej Kieżmarskiego, czy legendarnej Kazalnicy nad Morskim Okiem przeszły moje najśmielsze oczekiwania. Z jednej strony czułam się świetnie, bo wiedziałam, że „kobiece przejście ceni się wyżej” i nikt nie będzie miał potrzeby gdybać, że to „na pewno facet przeciągnął babkę przez ścianę”. Z drugiej strony, gdy się zorientowałam, że na kolejnych drogach znów jakimś przypadkiem prowadzę wszystkie kluczowe wyciągi, zagrała we mnie natura kobieca. Zaczęłam wyobrażać sobie, że wbiłam się w ścianę z jakimś facetem, przy którym – jako istota „słabsza i delikatniejsza” czułabym się po prostu bezpieczniej. Pierwsze odczucie tego, co działo się w realu było przykre. Miałam poczucie braku porządku rzeczy. Gdy jednak przełknęłam emocje i pokonałam -nasty wyciąg o znacznych trudnościach (np. VI+ w skali UIAA), na wierzchołek góry wyszłam upojona stanem zwycięstwa. Zwycięstwa, które nie dzieliło się na „damskie” lub „męskie”. Po prostu się zdarzyło i było piękne.

Po jakimś czasie „zastrzelił” mnie komentarz jednego z facebookowiczów. Napisał o Kazalnicy: „To kobiety się tam w ogóle wspinają?”.

Zrobiło mi się przyjemnie.

Zdjęcia: Bartek Bartyzel, Zdzisław Kiszela, Klaudia Tasz