Alfabet nart – z Andrzejem Bachledą-Curusiem, najlepszym w historii polskim alpejczykiem, rozmawia Tomasz Osuchowski

abc 10popAndrzej Bachleda-Curuś (ur. w 1947 roku w Zakopanem) – pierwszy polski alpejczyk , który zdobył medal mistrzostw świata (brąz w 1970 r. w Val Gardena oraz srebro w 1974 r. w St. Moritz – w obu przypadkach w kombinacji alpejskiej). Dwukrotnie wystąpił na igrzyskach olimpijskich: w Grenoble w 1968 r. (był 6 w slalomie) oraz w Sapporo w1972 r. (był dziewiąty w gigancie). W sportowej karierze zaliczył także zwycięstwo w Pucharze Świata w slalomie w Banf w 1972 r. Zdobył sześć medali Zimowej Uniwersjady i 14-krotnie zwyciężył w mistrzostwach Polski. W 1969 r. uhonorowano go nagrodą UNESCO Fair Play.

W grudniu 1992 r. wyjechał do Francji, gdzie pracował jako trener. Obecnie mieszka w Polsce i m.in. prowadzi akcję Tauron Bachleda Ski, mającą służyć popularyzacji narciarstwa alpejskiego i szkolenia młodych zawodników.

Tomasz Osuchowski: Andrzeju, za Twoich sportowych czasów w Polsce istniało kilka ośrodków, w których uprawiało się narciarstwo. W samym Zakopanem działały kluby sportowe, z których wywodziło się wielu świetnych zawodników. Pomiędzy nimi – SNPTT, Wisła Gwardia, AZS czy WKS – trwała sportowa rywalizacja, przenosząc się dalej na współzawodnictwo z mocnym narciarsko Szczyrkiem. Dzisiaj to zanikło. Nie słychać o klubach. Rywalizacja istnieje raczej pomiędzy zawodnikami w indywidualnym rankingu, a na tabelach wyników kluby funkcjonują często tylko z nazwy – bo tradycyjnie kogoś trzeba reprezentować. A na nartach jeżdżą dzieci rodziców, których na to stać, więc nikogo już nie dziwi, że na krajowych zawodach sukcesy osiągają zawodnicy z mało górskich miast – Warszawy czy Poznania…

Andrzej Bachleda-Curuś: – Jeśli nie odbudujemy dwóch głównych ośrodków w narciarstwie, tj. Zakopanego i Śląska, które rywalizując ze sobą, podnosiły poziom tej dyscypliny i były kuźnią dla nowych rzesz narciarzy, to marazm będzie trwał. Ponadto, choć nie należę do entuzjastów PRL-u, to istniało wówczas kilka źródeł utrzymywania sportu. Niektórym klubom patronowały rozmaite branże: wojsko, kolej, górnictwo, a nawet milicja. Mocny był także sport uniwersytecki. Na wsiach działały Ludowe Zespoły Sportowe. W zwykłych szkołach świetnie funkcjonowały Szkolne Kluby Sportowe, a równolegle działały szkoły sportowe. Ten system funkcjonował właściwie we wszystkich dyscyplinach. Do tego mieliśmy wspaniałe kadry ludzi zaangażowanych w sport oraz  trenerów, którzy często za małe pieniądze lub wręcz na zasadzie wolontariatu wspierali młodzież swoją fachowością. A kiedy przyszła wolność, to wymiotła wiele patologii, ale też kilka rozwiązań dobrych. W latach 90. ub. wieku znaleźliśmy się nagle w sytuacji, w której kluby albo zniknęły, albo zaczęły dogorywać, bo nie mogły nigdzie znaleźć wsparcia czy po prostu dotacji. Siłą rzeczy pojawiły się też zasobne osoby, które chcą zainwestować w sportową przyszłość swoich dzieci lub choćby zagospodarować im czas. Dają one często zatrudnienie trenerom na zasadzie zrzutki finansowej. W rezultacie wykwalifikowani trenerzy wraz z rodzicami zaczęli tworzyć „kluby”, w których mogą jednak trenować tylko dzieciaki z bogatszych rodzin. Co więcej, na dłuższą metę taki system nie zapewnia ciągłości szkolenia i perspektyw osiągania wysokich wyników. Nie mówiąc o tym, że takie parasportowe struktury nie zapewnią też oczywiście sportowego rozwoju szerszym rzeszom młodzieży.

Narty, Tauron i Bachleda

– Jaki w takim razie jest cel inicjatywy Tauron Bachleda Ski, którą firmujesz przecież swoim nazwiskiem?

– Wszyscy wyobrażają sobie, mniemając po innych sponsorach, że chodzić ma o to, by Tauron, jako bogata firma, wpompował gigantyczne pieniądze w narciarstwo sportowe.

Tymczasem założenia przedsięwzięcia są inne. Założeniem jest oczywiście wspieranie wizerunku firmy, a także stworzenie dobrego klimatu wewnątrz niej. Dlatego chociażby, po pierwsze, z wykwalifikowanym zespołem przygotowujemy cykl zawodów dla samych pracowników Tauronu. Kilkaset osób spotyka się dzięki temu w fajnej atmosferze sportowej rywalizacji, co wiąże ludzi i integruje ich z firmą. A także zachęca ich do jazdy na nartach. Przykładowo, już trzeci sezon rozgrywany jest Puchar Energetyków. W tym roku, mimo bezśnieżnej zimy, padł w nim rekord frekwencji: w zawodach w Bukowinie Tatrzańskiej, Krynicy i Zakopanem wzięło udział blisko trzystu pracowników sektora.

– Ale przecież w ramach Tauron Bachleda Ski zajmujecie się także narciarstwem na poziomie już sportowym.

– Owszem. Co jednak ważne: zauważyliśmy, że w sporcie wyczynowym odeszliśmy ostatnio od emocji na rzecz przeliczania niemal wszystkiego na pieniądze. Tymczasem, jeśli nie ma chęci i, jak się dzisiaj mówi: „fanu”, czyli zaangażowania, trudno marzyć o sukcesach. Ich brak tłumaczy się teraz najczęściej brakiem kasy. Tymczasem medale łyżwiarzy na igrzyskach w Soczi pokazały, że bez niej też się może udać.

Żadne pieniądze nie pomogą także, jeśli brakować będzie koniecznego do uprawiania narciarstwa warsztatu – czyli dobrych, przygotowanych tras w kraju. Chodzi przy tym o trasy dostępne do zwykłego, codziennego użytkowania. Bez nich nie pomogą nawet najlepiej wykwalifikowani trenerzy – choć ci są kolejnym kluczowym warunkiem sukcesu. W młodości często mi się zdarzało, że dziennie w ramach treningu zjeżdżałem z Nosala 15-25 razy. A nie było wtedy sztucznego śnieżenia i ratraków – trasa była więc tak zmuldzona, że człowiek sobie często język przycinał kolanami. W tym sensie trasy były więc bardzo wymagające, a treningi w związku z tym niezwykle intensywne. Lecz dzięki temu człowiek, przypilnowany przez dobrych trenerów, mógł w końcu osiągnąć jakieś wyniki. W tej chwili o Nosalu mówi się niemal jak o górce historycznej. A przecież ona miała homologację do organizowania zawodów międzynarodowych i nikt się jej wtedy nie wstydził.

– Ta trasa zawsze robiła wrażenie jako stroma i wymagająca. Tam nie ma miejsca na odpuszczenie. A przede wszystkim taki obiekt praktycznie w sercu miasta zawsze gwarantował publiczność podczas zawodów.

– Dziś w Zakopanem jest kilka tras – Harenda, Jurgów – ale tego nie można jeszcze nazwać bazą. Pozostaje Kasprowy Wierch. Lecz ten bez dośnieżenia odpada. Dzisiaj nikt już nie chce jeździć po kamieniach na nartach, które kosztują kupę pieniędzy. Stąd o Kasprowym się dzisiaj już właściwie zapomina, chociaż ma dalej znakomite możliwości do uprawiania narciarstwa zjazdowego. Można tam jeździć luźno, ustawiać slalom, gigant, a nawet super G. Ale na razie jest jak jest, niestety.

Promień kontra promień

– Skoro mowa o gigancie… W czasach, kiedy jeździłeś sportowo, gigantowe narty miały długi promień skrętu. Jeździło się rotacyjnie i przez odciążanie lub dociążanie nart. Potem, wraz z nastaniem krótszego promienia skrętu, wiele się zmieniło. Dwa lata temu decyzją FIS w gigantkach wrócono do dłuższego promienia. Wybuchła dyskusja, padały argumenty o bezpieczeństwie zawodników, zresztą niektórzy faktycznie długo nie mogli sobie z nartami o dłuższym promieniu poradzić. Jaka jest twoja opinia na ten temat?

– Są dwa punkty widzenia. Albo jesteś tym szeregowym w „armii” FIS – przychodzi jakiś nowy rozkaz i trzeba się temu podporządkować, mimo że wewnętrznie chciałoby się protestować. Z drugiej strony w slalomie zawodnicy nadal jeżdżą na nartach z krótkim promieniem. Natomiast zmiana promienia w gigancie służyć miała ochronie kolan. Nie był to jednak, jak się okazuje, zasadny argument, bo ze statystyk wcale nie wynika, że jest teraz mniej kontuzji kolan. Sam przychylam się raczej do stanowiska zawodników niż rozmaitych teoretyków. Skoro chłopcy tacy jak Ted Ligety, którzy na co dzień jeżdżą gigant, twierdzą, że wydłużenie promienia nie było za mądre, to widocznie nie jest. Pomijając zresztą czynnik ludzki, w konsekwencji decyzji FIS fabryki musiały opracować technologię zgodną z nowymi standardami, wyprodukować narty nowej konstrukcji, a potem trzeba było to wszystko przetestować. Kawał roboty – i tylko na potrzeby zawodników. Te narty są przecież absolutnie niesprzedawalne szerokiej publiczności – co jest błędem, bo zawsze istniała grupa amatorów chcących używać nart zawodniczych.

Na nartach o dłuższym promieniu jest oczywiście więcej ześlizgu, ale jest też więcej „wrzutu” do skrętu i dociśnięcia w skręcie. A żeby „wrzucić” takie narty, trzeba szarpnąć plecami. To zatem, co ewentualnie nie służyło kolanom, przeszło na plecy. Wydaje mi się, że promień skrętu nart gigantowych, który był wypracowany na poziomie 30 metrów – był niezły. Lepiej było do niego dostosować ewentualnie odległości między bramkami niż pchać się w nowe kształty nart. Kto wie zresztą, czy FiS wkrótce czegoś znowu nie wymyśli i znowu wróci do tego, co było. Przecież gdyby dłuższy promień się sprawdził, to większość z nas jeździłaby właśnie na nartach o dłuższym promieniu. Tymczasem to dzięki carvingom narciarstwo w pewnym sensie się obroniło. Wyszło z regresu, bo krótsze narty okazały się poręczniejsze – łatwiejsze w manewrowaniu. Ludzie szybciej więc uczą się na nich jeździć – skądinąd nieraz za szybko, bo nie zdają sobie sprawy z zagrożeń, które pojawiają przy okazji osiągania sporych prędkości.

Dzieciaki na start

– Wracając do celów programu Tauron Bachleda Ski: jak więc wygląda wspomaganie przez was grup sportowych w narciarstwie alpejskim?

– Regułą jest, że wszyscy, którzy chcą startować w zawodach muszą to robić w ramach określonych przez Polski Związek Narciarski. To bowiem PZN jest organizacją mającą uznanie FIS. Dlatego nasza pomoc dla narciarskiego narybku służyć ma temu, by te dzieciaki startowały w przyszłości w strukturach PZN.

– A może warto na bazie Tauron Bachleda Ski wrócić do przeszłości i po prostu reaktywować system szkolenia oparty na klubach czy przynajmniej bardziej formalnych niż obecnie związkach sportowych?

Myślimy nad tym. Być może po sezonie usiądziemy z prezesem PZN Apoloniuszem Tajnerem nad opracowaniem modelu szkolenia nawiązującego do sprawdzonych wzorów. Oczywiście, pomimo pewnego doświadczenia, nie mam patentu na sukces. Jest pewnie wiele sposobów osiągnięcia naszych dawnych wyników, a przede wszystkim – umasownienia sportowego narciarstwa zjazdowego. Już zresztą podejmujemy z Tauronem różne inicjatywy popularyzujące narciarstwo sportowe także na niższych – niekoniecznie wyczynowych – poziomach zaawansowania.

Narty dla każdego

– W internecie można znaleźć chociażby informację: „Szymoszkowa była siódmym z kolei ośrodkiem narciarskim, do którego w tym roku zawitał Projekt Zima TVN. Akcja organizowana wspólnie z Tauron Bachleda Ski cieszyła się olbrzymią popularnością od początku ferii. Jak co tydzień podczas trzydniowej imprezy na śniegu (…) organizatorzy przygotowali wiele atrakcji zarówno dla dzieci jak i dorosłych: zawody w slalomie gigancie, konkursy z nagrodami czy testy najnowszego sprzętu”.

– Wspieramy także zmagania akademickie, a na zakończenie AZS Winter Cup ufundowaliśmy główną nagrodę – samochód Volkswagen. Dzięki takim wydarzeniom narciarstwo jest nagłaśniane i może kiedyś doczekamy się porządnych wyników na wyższym poziomie.

– Jak nasi sąsiedzi zza miedz: Adam Zampa, Veronika Zuzulowa, Ondrej Bank…

– Faktycznie, na Słowacji i w Czechach pojawiły się grupy narciarzy uznawanych w alpejskiej branży. I to pomimo, że tam również nie jest łatwo szkolić. Przy okazji: warto dążyć do tego, by mieć grupy dobrych alpejczyków, a nie tylko indywidualne przypadki. W grupie zawsze jest rywalizacja, motywacja i przede wszystkim siła. I ciągle buduje się nowy narybek. Oczywiście, na starcie zawsze stajesz sam. Lecz im większa grupa, tym statystycznie większa szansa na sukces.

– Mam w domu Twoje stare zdjęcie: stoicie na Kasprowym na tle Tatr całym waszym ówczesnym teamem – Ty, Twój brat Jasiek, Kaim, Łukaszczyk, Malczewski, Kozak, Ćwikło, Lipowski… Widać siłę tego zespołu i radość z przebywania razem podczas treningu.

– Wtedy takie grupowe wbieganie lub zbiegi z Kasprowego – bo to chyba ta sytuacja – nie było niczym nadzwyczajnym. Treningi były wtedy mniej unaukowione, ale, na przykład, balans i czucie łapaliśmy idealny zbiegając z kamienia na kamień. I mimo pozornie prostych metod na bazie doświadczeń kumulowanych przez lata przez dobrych trenerów i nas samych, uzyskiwaliśmy dobre wyniki. Mieliśmy zresztą wtedy w Polsce kilka wunderteamów: w lekkiej atletyce, w boksie, w ciężarach. W piłkę grali właściwie wszyscy, co zaowocowało sukcesami w 1972 i 74 roku.

Także to, co chcemy dzisiaj zrobić w narciarstwie alpejskim, to nie jest żadne „widzi mi się”. Mamy doświadczenia, tradycję, historię. Oczywiście, jako alpejczycy trochę zazdrościmy skoczkom i biegaczom. Warto jednak zwrócić uwagę, że sukcesy w skokach są skutkiem wyników, które uzyskał jeden człowiek – Małysz. To potem dopiero karuzela zaczęła sie kręcić. Podobnie jedna fenomenalna dziewczyna – Justyna Kowalczyk, spowodowała niebywałe zainteresowanie bieganiem. W jej przypadku wszystko się akurat idealnie poukładało – talent, wytrwałość, trafienie na trenera…. Ale to nie wynikało z bazy czy z wypracowanego od podstaw systemu szkoleniowego.

– Wspominałeś o „warsztacie”niezbędnym do uprawiania każdej dyscypliny sportu. Ciekawe, że o ile ze skoczniami nie jest teraz najgorzej, to tras biegowych, przynajmniej w Zakopanem, jest mniej niż kiedyś. Nie mówiąc o tym, że fenomen, jakim są cztery miliony ludzi deklarujących w Polsce uprawianie narciarstwa zjazdowego, powinien być sygnałem dla decydentów do wprowadzania ułatwień w rozwoju bazy…

– Tak, ale wracamy do pieniędzy, które jednak nie do końca są najistotniejsze. Weźmy Andorę czy Monako: kraje bogate, a narciarstwo wyczynowe jakoś się tam nie przebija. Narciarstwo musi się oprzeć o ludzi, który mają etos roboty połączonej z przeżywaniem zarówno sukcesu, jak i kontuzji, porażki… Myśmy zatracili trochę naszą kulturę narciarską, tradycję.

Zawodnicze abecadło

– Dziś młodzi narciarze nim jeszcze nauczą się porządnie jeździć na nartach, lwią część treningów spędzają na bramkach, doskonaląc raczej instynkty obronne przed oberwaniem tyczką niż technikę jazdy. Tymczasem brakuje im balansu, równowagi, umiejętności „stania na nartach”.

– Co tu dużo gadać: nasza młodzież często nie zna wszystkich liter alfabetu narciarskiego. I potem jest bida: jak czytać, skoro się nie zna alfabetu? Brakuje jej umiejętności tzw. luźnej jazdy: w różnego rodzaju terenach i śniegach z dużą dozą radości.

– W krajach, w których jest z kogo wybierać, a dostępność bazy jest nieporównywalna, trenerzy mają też więcej czasu na sukces. Przyglądają się dzieciakom, dając im rozwijać własną motorykę ruchu – bo każdy narciarz później na określonym poziomie sportowym ma prawo do indywidualnego stylu jazdy.

– Dzieci potrzebują oswojenia ze stromizną stoków, dużą „ilością powietrza”. Narty to jest latanie – to są skoki. W powietrzu, przy dużej prędkości, też trzeba się swobodnie czuć. Czyli, jednym słowem, trzeba swoje wyjeździć w różnych warunkach. Złapać luz, swobodę i radość z jazdy.

– A propos tych cech: po cichu liczyliśmy w Soczi na Karolinę Riemen, która, wydawało się, idealnie wpasowała się do ski crossu. Jest odważna, ma świetne stanie na nartach i nosa do wyścigu na torze, dobrze czuje się w powietrzu podczas skoków. Czego jej zabrakło?

– Cóż, taki jest sport. Zadecydował pierwszy przejazd, który zawaliła. Pojechała dużo słabiej z dziewczynami, z którymi nie powinna przegrać z taką różnicą czasową. W efekcie potem jechała w trudnej grupie i tam się już nie udało. To są igrzyska: trzeba być skoncentrowanym i jechać mocno przejazd za przejazdem.

– Oglądałeś przejazd Michała Jasiczka w slalomie?

– Przejechał go przyzwoicie. Ma dopiero 19 lat. Biorąc pod uwagę odległy numer startowy i związane z tym fatalne warunki panujące na trasie, zrobił co mógł.

– A Maciej Bydliński?

– Maciek ma możliwości. Ostatnio zdecydowanie się wzmocnił, ale jazda z nastawieniem na kombinację alpejską, której w sezonie odbywają się tylko dwie edycje, nie ma zbytnich perspektyw. Zresztą nie wiadomo, czy w ogóle zostanie utrzymana w cyklu zawodów. Ponadto żeby być dobrym w superkombinacji, nie można jej traktować jako jedynej dyscypliny – trzeba jeździć wszystko w zawodach Pucharu Świata. Zjazd Maciek jeździ dobrze, tyle że w stosunku do swojej grupy wiekowej, a tymczasem przed niego wskakują już młodsi zawodnicy. Powinien chyba mniej kalkulować, a więcej się ścigać.

abc 19

Alpejskie wzory w krajowych realiach

– Rozmawiamy o przyszłości narciarstwa zjazdowego w Polsce. Dochodzimy do wniosku, że mamy dobre tradycje, a więc doświadczenie, plejadę trenerów wykonujących ze swoimi grupami kawał dobrej roboty, z której co jakiś czas odsiewa się jakiś diament. Są stoki, na których można zaczynać go szlifować. Ale nie ma systemu, który to wszystko połączy. Jak go stworzyć – może nie trzeba niczego odkrywać na nowo, bo wystarczy podpatrywać, jak to się robi w krajach alpejskich. Pracowałeś lata we Francji. Jak to jest tam poustawiane?

– Weźmy przykład Górnej Sabaudii, gdzie jest kilkadziesiąt dużych stacji narciarskich. Moje wnuczki chodzą do szkoły. Nie jeżdżą w klubie, ale korzystają z rocznego karnetu ważnego w każdym z tych ośrodków. Karnet kupuje się za ledwie 70 euro na podstawie legitymacji uczniowskiej. I od tego trzeba zacząć, bo 70 euro tam można porównać do stu złotych w Polsce. W każdej miejscowości są nadto kluby narciarskie. Klub jest podstawą, ale i sercem systemu. Opłata roczna za treningi jest na tyle niska, że na opłacenie jej może sobie swobodnie pozwolić średnio zarabiający rodzic.

Kluby z kolei połączone są ze szkołami narciarskimi, które zapewniają dzieciom w wieku 6, 7 i 8 lat naukę połączoną z podstawowym szkoleniem narciarskim. Tam dokonuje się selekcja. Zdolne ruchowo dzieci, które chcą jeździć, trafiają do właściwych już klubów sportowych. Prawdopodobnie w Austrii, Szwajcarii i innych krajach alpejskich wygląda to podobnie. W Polsce mamy dobrych trenerów, którzy bez wsparcia klubów potrafią nie tylko pracować z młodzieżą, ale także samemu ogarniać związaną z tym „administrację”. Mamy zapalonych do narciarstwa rodziców, chętnych do sfinansowania pierwszych kroków swoim dzieciom. Mamy w końcu rozrastającą się bazę wyciągów z infrastrukturą. Gdyby tylko otwierać je dla grup sportowych o 7 rano, a nie o 9, to nie trzeba byłoby tak często wyjeżdżać za granicę…

Dlatego moim celem i zadaniem jest połączyć tak te działania, żeby system mógł sprawnie funkcjonować i zaczęły pojawiać się wyniki lepsze niż na miarę 20 FIS punktów – bo to dopiero daje miejsce w okolicach pięćsetki. Do tego potrzebujemy jeszcze zrozumienia i życzliwości w środowisku.

– Gdzie widzisz więc początek drogi? Od czego warto zacząć?

– Powinniśmy zacząć od tego, co mamy dobrego. Za bardzo sobie lekceważymy takie perełki, jak szkoły sportowe – tutaj w Zakopanem i Szczyrku. Z dobrą kadrą, pomocą finansową i zaangażowaniem mogą być bazą do dalszych działań. Bez tego nie wyobrażam sobie rozwoju i wzmocnienia narciarstwa alpejskiego. Na bazie szkoły mistrzostwa sportowego, w której młodzi mogą się uczyć, ale także trenować oraz bazy w postaci Kasprowego, Nosala, Harendy można działać. I w tym kierunku chciałbym pójść.

W ramach Tauron Bachleda Ski będę się starał poprzeć te dzieciaki, które się zdecydują na pobyt w szkole sportowej. Dzisiaj tworzy się dobra grupa z roczników 1998-2000. Tyle że, na przykład, na poziomie „1998” mamy zawodników z Ustrzyk, Gorlic, Gliwic, Warszawy, Krynicy. Spróbuj zorganizować cykl treningowy dla takiej grupy! Jedynym rozwiązaniem jest pobyt w szkole sportowej w Szczyrku czy Zakopanem, gdzie zarówno mogą się uczyć, jak wspólnie trenować. A zdrowa konkurencja między tymi szkołami tylko może wyjść polskiemu narciarstwu na dobre. Tyle że trzeba opłacić kilkunastu trenerów, którzy systematycznie zajmą się taką pracą od podstaw. Tu nie można polegać wyłącznie na pieniądzach od zapalonych rodziców. To już rola państwa, a konkretnie ministra sportu.

– Andrzeju, powodzenia i stopy śniegu pod nartą.