Lawina w Goryczkowej

Ileż to razy pomykaliśmy z Kotła Goryczkowego przez Szyjkę, a następnie trawersem w lewo, przez depresję żlebu w las i dalej do schroniska na Kondratowej…

Oczywiście tam, gdzie na stromym stoku zalega śnieg, istnieje możliwość zejścia lawiny. To przecież tym szerokim żlebem z Kondratowego Wierchu 3 marca 1956 r. nad ranem runęła wielka lawina niszcząc schronisko poniżej Buli Goryczkowej i grzebiąc w jego ruinach pięć osób. Ale ów żleb – nazwany Żlebem Marcinowskich – nie należał do aktywnych ani przed tą tragedią, ani później.

19 lutego 2012 r. w Tatrach Polskich ogłoszono III stopień zagrożenia lawinowego, co przy silnym wietrze czyni ryzykownym każde wyjście w wyższe partie gór. Ale narciarski spacer doliną? Dlaczego nie.

O godz. 11.26 Centrala TOPR otrzymuje wiadomość od znajdującego się akurat w Dolinie Goryczkowej Czesława Ślimaka, ratownika-ochotnika i członka Zarządu TOPR, że w Żlebie Marcinowskich kogoś przysypała lawina. Dziesięć minut później Jacek N., uczestnik narciarskiej wycieczki, precyzuje: pod śniegiem zniknęły jego dwie towarzyszki. O 11.36 na lawinisku stają dwaj przebywający akurat nieopodal ratownicy – Tomasz Witkowski i Mirosław Pencarski.

Natychmiast po alarmie dyżurny ratownik Mieczysław Ziach uruchamia wyprawę: kilku TOPR-owców rusza samochodem do Kuźnic, skąd skuterem ratrakiem kierują się do wylotu żlebu. Tymczasem o 11.39 Czesław informuje o odnalezieniu Magdaleny Ż.-T. Mimo wiatru o 11.41 startuje śmigłowiec z drugą ekipą. „Narciarka szybko odzyskuje przytomność, nie ma żadnych widocznych obrażeń” – pisze Adam Marasek („Prawdziwa zima”, „Tatry” 2012, nr 2), ale – jak nakazuje pragmatyka – zostaje przewieziona śmigłowcem do szpitala. Pojawiają się kolejni ratownicy. Okazuje się, że narciarki nie wzięły z sobą urządzeń alarmowych i w akcji tym cenniejszy jest pies Reko, prowadzony przez Marcina Józefowicza. O 12.15 jeden z ratowników „natrafia sondą na drugą zasypaną osobę. Ratownicy odkopują kobietę i przystępują do zabiegów reanimacyjnych. Mimo że (…) przebywała pod śniegiem około 50 min., reanimacja przynosi skutek”. Ofiara jest jednak nieprzytomna. Ułożono ją w specjalistycznych noszach, wciągnięto windą na pokład i o 13.05 przekazano załodze karetki na lądowisku koło szpitala. Joanna W.-Sz., lat 52, umiera jednak po dwóch dniach nie odzyskawszy przytomności.

Zacytujmy znów Adama: „Troje skiturowców chciało przejechać z Doliny Goryczkowej na Kondratową. Zatrzymali się pod wylotem żlebu przy samotnym drzewie. Tam jedna z narciarek się wywróciła. Towarzyszący im kolega w tym czasie ruszył do dalszej jazdy. Gdy przejeżdżał w poprzek żlebu, zaczęła się zsuwać lawina. Miejsce obrywu znajdowało się 150-200 m powyżej narciarzy. Mężczyźnie udało się przejechać na drugą stronę żlebu. Spadająca lawina zniosła kilkanaście metrów w dół obie kobiety i zasypała około metrową warstwą śniegu. Wystający nad powierzchnię kijek pozwolił na szybkie odnalezienie i odkopanie pierwszej z nich. Druga miała mniej szczęścia. […] W Tatrach wiał halny, którego prędkość przekraczała 100 km/godz. Przenosił spore ilości wcześniej spadłego śniegu do żlebów, jarów i kotlin, tworząc zaspy słabo związane z podłożem. Prawdopodobnie zgromadzenie trzech osób w jednym miejscu i upadek jednej z nich był impulsem powodującym pęknięcie pokrywy śniegu i ruszenie lawiny”.

Joanna od roku mieszkała w Zakopanem. Znająca się z nią od lat Beata Słama swój wspomnieniowy o niej tekst („Aśka”, „Tatry” 2012, nr 2) zaczynała jakże słusznie: „Nie będę zadawała głupich pytań, dlaczego właśnie ona, dlaczego teraz”. Ale kończyła znamiennymi zdaniami: „Aśka kochała góry. Ale góry za to, że pozwoliły się kochać, kazały jej zapłacić najwyższą cenę. Mam ochotę wygrażać im pięścią”.

Chciałoby się w pierwszym odruchu żachnąć: Przecież górom jest to wszystko całkowicie obojętne. Ale w ten sposób i ja – używając atrybutu: obojętne – też wpadłbym w gęstwinę naiwnej antropomorfizacji przyrody. Czego nic nie uzasadnia. Nawet ten ciąg tragicznych przypadków, a mianowicie: w sierpniu 1986 r. na K2, drugim co do wysokości szczycie Ziemi, ginie Dobrosława „Mrówka” W. , żona Jana W., wybitnego taternika i alpinisty; po jakimś czasie wdowiec żeni się z Joanną, też taterniczką, ale szczęście nie trwa długo – w sierpniu 1992 r. Janek ginie na Kazalnicy. Joanna rezygnuje ze wspinaczek. Po latach po raz drugi staje przed ołtarzem. Mieszka z mężem początkowo w Warszawie. „We wrześniu zeszłego roku Asia i jej mąż Boguś sprowadzili się do Zakopanego. On wrócił, ona spełniła marzenie – narty, rower, wędrówki po górach” – pisze Beata.

Nadchodzi 19 dzień lutego, duje halny. Można siedzieć w domu, można przypiąć narty, można wrócić z Goryczkowej na obiad do siebie, można chcieć zajrzeć na Kondratową… To tylko nasze człowiecze zwyczajne decyzje w górskim terenie.