To „coś” St. Anton

Wyruszając w marcu do kultowego Sankt Anton am Arlberg byłem nastawiony nieco sceptycznie. Szybko mi przeszło.

Miałem ostatnio okazję gościć w kilku stacjach zimowych, które uchodzą za topowe i legendarne. A ja jakoś bywałem zawiedziony. W tym przypadku zapomniałem o obiekcjach – i to bynajmniej nie tylko z powodu świetnej pogody. St. Anton ma w sobie „coś”.

ŚNIEG, TRASY I POZATRASY

Po pierwsze, śnieg. Ośrodek leży w Tyrolu na wysokości 1304 m n.p.m., a na dodatek w jednym z najbogatszych w opady miejsc w Europie.

Druga kluczowa rzecz, czyli trasy narciarskie. Ich podział pod względem trudności wydaje się być… zdroworozsądkowy: 43 proc. niebieskich, 41 proc. czerwonych, 16 proc. czarnych. Trzy główne obszary to: najlepszy widokowo Galzig-Valluga, umiarkowany pod względem trudności Gampen-Kapall oraz najspokojniejszy i najmniej zatłoczony na górze Rendl.

Ten ostatni przypadł mi do gustu najbardziej: może nie ze względu na ukształtowanie terenu, lecz z racji mnóstwa miejsca na trasach, dzięki czemu można beztrosko cieszyć się pięknem zjazdu. No i się nieco rozpędzić, a między innymi dlatego nie ograniczamy swoich narciarskich wypraw do krajowych ośrodków.

W przypadku wypadów rodzinnych argumentem może być i to, że w St. Anton nawet niebieskie trasy dają sporo możliwości. Choć chciałem zwiedzić całą stację, to zdarzało się, że powtarzałem przejazd jakąś prostą, zdawałoby się, nartostradą, bo okazywała się ona całkiem ciekawa. Dzięki temu całe rodziny mogą jeździć wspólnie bez obawy, że narzekać będą bądź to lepsi bądź gorsi narciarze w grupie. A dla tych najmłodszych, dopiero uczących się jeździć, przygotowano, co warte powielenia w innych stacjach, trasy blisko centrum wioski, a więc i miejsc zakwaterowania.

Masa terenów off piste w St. Anton jest jednym z powodów… niewielkiej ilości czarnych tras w ośrodku. Po prostu najtrudniejsze stoki pozostawiono miłośnikom jazdy pozatrasowej.

St. Anton jest znane także z fenomenalnych terenów na freeride. Najlepsze zjazdy czekają ze szczytu Valluga, choć formalnie jest to możliwe jedynie z przewodnikiem. Skądinąd ilość terenów off piste jest jednym z powodów… niewielkiej ilości czarnych tras. Po prostu: najtrudniejsze stoki pozostawiono miłośnikom jazdy terenowej. Świetna decyzja! Najlepsze czerwone i tak dają dużo emocji, a najbardziej stromymi partiami możemy cieszyć się w puchu.

Wizyta na Valluga jest obowiązkowa nie tylko dla freeriderów. To najlepszy punkt widokowy w okolicy. Już sam wyjazd jest atrakcją. Dostajemy się tam za pomocą dwóch kolejek. Najpierw supernowoczesną gondolą z zaskakująco niewieloma podporami. Dla odmiany na sam szczyt wyjeżdżamy maleńkim wyciągiem, przypominającym przenośną toaletę.

St. Anton szczyci się swą kolejkową infrastrukturą. I faktycznie, większość wyciągów pachnie nowością, ich ilość i rozmieszczenie jest dobrze zaplanowane, problem czekania na wyjazd właściwie nie istnieje.

Tak samo jest z zapleczem noclegowym. Są hotele z najwyższej półki – niektóre: Mooser Hotel czy Sky Lounge są wręcz wizytówkami miejscowości. Ale znajdziemy też mniej wykwintne (więc nieco tańsze). Ta sama różnorodność tyczy restauracji i barów. Zarówno na stoku, jak w centrum, mamy do wyboru dużo miejsc, w których możemy zjeść albo wybitnie przyrządzony miejscowy przysmak, albo dania popularne na większości szerokości geograficznych.

ZAJĘTE POPOŁUDNIA

Czas po nartach? Tutejszy bar Krazy Kangaruh uznawany jest za najbardziej znany bar après-ski na świecie. Zabawa jest tu szampańska, trwa do około ósmej wieczór. Lepiej uważać z alkoholem, bo do miasteczka klienci wracają na nartach. Właścicielem lokalu jest jeden z najlepszych obecnie austriackich alpejczyków Mario Matt.

Jeżeli ktoś nie chce spędzać popołudnia w knajpie, też nie będzie się nudził. Może odwiedzić chociażby centrum wspinaczkowo-sportowe arl.rock, by zagrać tam w tenisa, piłkę nożną, siatkówkę, squasha bądź kręgle lub popróbować wspinaczki (w tym po specjalnej ścianie pokrytej lodem). Albo też po nartach zjazdowych pójść na biegówki (w dolinie wytyczono 40 kilometrów tras) lub po prostu na górski spacer (szlaków jest z kolei 70 kilometrów).

LANS PRZEWALCZONY

Przed wyjazdem wpadły mi w ucho opinie, że w Sankt Anton jest drogo, snobistycznie, że to stacja lubiana przez rodziny królewskie i gwiazdy estrady. A nie przepadam za miejscami, dokąd przyjeżdża się „polansować”.

Na miejscu okazało się, że owszem, jest drogo i ekskluzywnie, ale każdy – nawet ten z ekonomicznym portfelem – może się poczuć dobrze. Zaś o tym, że zdecydowana większość gości przyjeżdża tu pojeździć na nartach, a nie brylować przed barem czy restauracją, świadczy ilość ludzi w górach.

St. Anton to jedno z najbogatszych w śnieg miejsc w Europie.

Klimat St. Anton tworzy wpływa jeszcze jedno: historia. Otóż każdy kurort, który chce kandydować do światowej czołówki, musi mieć „to coś”, co odróżni go od dziesiątek dobrych miejsc.

St. Anton spełnia i ten warunek: można być dumnym, że spędza się urlop, w miejscu, które wywarło wpływ na rozwój narciarstwa. I nie chodzi wcale o tak banalne wydarzenie, jak alpejskie mistrzostwa świata (odbyły się tu w 2001 roku) czy zawody pucharowe. Otóż to tu już w 1901 roku powstał pierwszy w Alpach klub narciarski: Ski Club Arlberg. Istnieje zresztą do dziś, ciesząc oczywiście wielką renomą (jego wychowankiem jest między innymi Mario Matt). Ogromny wpływ na historię narciarstwa miał także urodzony w pobliskim Stuben Hannes Schneider. Ten żyjący na przełomie XIX i XX wieku instruktor i przewodnik stworzył tzw. arlberg technique, która była podstawową metodą nauczania narciarstwa od 1910 aż do 1990 roku!

Minusy? Największym są ceny. Tygodniowy urlop może tu kosztować naprawdę dużo. Niektórzy, chcąc ograniczyć wydatki, nocują chociażby w Stuben. Alternatywą dla kilkudniowego pobytu w St. Anton może być Ski Safari, w którego ramach zwiedza się nie tylko stoki St. Anton, ale też kilku innych tyrolskich stacji (w tym słynne Ischgl), a śpi w dużo tańszych hotelach Enzian lub Mozart w Landeck, niewielkim i ładnym, miasteczku nad Innem.