Trzeba zjechać i tyle – z Andrzejem Bargielem o wyjściu i zjeździe z K2 rozmawia Tomasz Osuchowski. Część I

Trzeba zjechać i tyle – z Andrzejem Bargielem o wyjściu i zjeździe z K2 rozmawia Tomasz Osuchowski.

Część I

 

Poniżej znajdziecie pierwszą część wywiadu z Jędrkiem. Zapraszamy do lektury.

Tomasz Osuchowski: – Wiesz co bylo jedną z największych, anegdotycznych już, bolączek trenera wybitnego szwedzkiego alpejczyka Ingemara Stenmarka?
Andrzej Bargiel: – Nie…
To czy jego zawodnik zdąży na start. Nie mówiąc o takich drobnostkach, jak samolot.
Dobre!
Bo mając w perspektywie rozmowę z dziennikarką robiącą o Tobie materiał dla Discovery, zastanawiałem się, o co przybliży Cię jako normalnego faceta, który też ma jakieś wady.
I znalazłem: ciężko się z Tobą umówić, zapominasz albo spóźniasz się notorycznie. Na dole, poniżej tych paru tysięcy metrów nad poziomem morza, jakby zwalniasz tempo.
Tam w górze może to być przekute na zaletę. Ale czy tu to też wynika z tego, że masz niskie tętno? Czy może masz generalnie taki luz? Albo wreszcie jesteś tak zajęty, że aż zahukany?
Wcześniej też miałem ten problem i musiałem z tym walczyć, a w ostatnich latach mam tyle rzeczy do ogarnięcia, tyle rozpoczętych spraw, które chcę pospinać, że się faktycznie robi wielki zamęt. Wychodzi na to, że im dłużej jestem z kimś umówiony, to tym dłużej musi czekać.
Niestety to jest… denerwujące. Ale próbuję stworzyć jakieś struktury, żeby się odciążyć, żebym wieloma sprawami nie musiał się zajmować sam. Zaangażowałem do moich przedsięwzięć trzy osoby i jest szansa, że te zaniedbane przestrzenie zaczną działać i będę się mógł zająć głównie sportem.
Głównym menadżerem moich projektów został Kajetan – Holender, który zresztą zawsze dużo pomagał mi organizacyjnie. Wywodzi się zawodowo z globalnych funduszy inwestycyjnych, miał do czynienia z wielkimi projektami – otwieraniem banków itp. Dzisiaj zajmuje się już innymi sprawami. Działa w Holandii, ale bywa w Polsce. Jego doświadczenie organizacyjne otworzyło mi wiele dróg i pozwoliło sensownie pospinać kolejne sprawy. Ma też liczne kontakty, które otwierają drzwi do ludzi i możliwości.
Poza nim w prowadzenie moich spraw zaangażowana jest Asia Chudy, dziewczyna mojego kolegi. Pracowała przy wielu kampaniach społecznościowych. Jest mega ogarnięta. Do tego pracuje z nami Szymek Rzankowski z Zakopanego. Przy pomocy tego zespołu próbujemy to wszystko opanować tak, aby zaczęło płynnie działać. Żebym mógł się wyłączyć z pewnych spraw pozasportowych i wreszcie zaczął planować oraz
działać z kalendarzem. I to godzinowym!

Zawsze, kiedy biegałeś po górach czy uprawiałeś skialpinizm, spędzałeś sporo czasu w samotności. Kiedy podchodzisz na nartach do góry, to czas płynie inaczej, masz czas na przemyślenia. Ale kiedy w ekstremalnych warunkach zjeżdżasz, jest inaczej: musisz być skoncentrowany, zwyczajnie nie ma już czasu na myślenie, bo chwila nieuwagi i możesz się zabić. Jak jest na takim K2?

Czasami podczas podejścia faktycznie myślę o czymś, co chwilowo się z nim nie wiąże. Ale tak naprawdę, to nawet wtedy musisz się maksymalnie skoncentrować. Oczywiście drogę w zarysie wybieram wcześniej, więc niby jest wtedy trochę czasu… Ostatnio nawet wziąłem ze sobą muzykę.

Na próbę – stwierdziłem: a odpalę sobie, będzie luźniej, będę tak szedł, szedł… Ale po 15 minutach, kiedy z góry poleciały jakieś lody i skały, to te słuchawki szybko schowałem. Musiałem się skupić na tym, co sie dzieje. Ciągle coś wokół ciebie pęka, fruwają kamyki. Trzeba więc cały czas uważać, żeby sobie krzywdy nie zrobić. Musisz wszystko bacznie wokół siebie obserwować, szczególnie, że z pogodą w tym rejonie bywa różnie.
W ogóle podczas tej wyprawy trzeba było podejmować mnóstwo decyzji i to było mocno angażujące.

Ilu ludzi zabrałeś w sumie z sobą?
Na początku był plan, że jedziemy na Gasherbrum i tam się aklimatyzujemy. Z zeszłorocznej próby na K2 miałem zapamiętany i ułożony do pewnego momentu i do pewnej wysokości zjazd. Założyłem, że rozsądniej jest skorzystać z miejscowych ludzi, którzy czują się tam, jak u siebie, niż ryzykować zabieranie wspinaczy z Polski, którzy nie znają tak dobrze terenu.

Mieliśmy więc ekipę wynajętą przez agencję. Chociaż z tym ich kumaniem terenu różnie było. Nie dostaliśmy tak naprawdę takich szerpów, których chcieliśmy mieć. Poza jednym, który był na szczycie w 2004 roku, wchodząc jednak inną drogą, ci nasi nie mieli kompetencji wspinaczkowych. Nie byli to tzw. hapsowie, czyli High Altitude Porters, tragarze, którzy powinni posiadać też umiejętności działania w wysokich górach. Do tego byli już lekko wiekowi. Tak naprawdę nie znali tej drogi. W efekcie potrzebowaliśmy kilometrów lin i zabezpieczeń, bez których oni nie umieli się poruszać. My aż takiego zabezpieczenia nie potrzebowaliśmy. Sporo więc czasu zabrały przygotowania związane z zaporęczowaniem tak, aby oni rzeczywiście mogli być fizycznym wsparciem dla wyprawy. Po prostu: gdyby się coś działo u góry oni po prostu bez olinowania by nie doszli. Zwyczajnie nie potrafili chodzić bez lin. To było spore utrudnienie.

Na dodatek nie umieli poręczować. Liny musieliśmy zakładać my, albo oparliśmy się na tych z zeszłego roku, które pozostały w dobrym stanie. Po zimowej wyprawie znaleźliśmy tam resztki Dynemy, która jest niezwykle trwałym, syntetycznym produktem. Poza tym przywieźliśmy jej zapas.
Szerpowie mieli w ramach przygotowań dojść do obozu trzeciego i spędzić tam noc, łapiąc aklimatyzację – tak, aby w momencie ataku szczytowego być wypoczętymi w bazie i gdyby się coś działo, ruszyć do góry. Mieli pozostawione w obozie dwie czy trzy butle z tlenem. Bo tam w razie biedy jeśli sam sobie pomocy nie zorganizujesz, to nikt ci nie pomoże. To zasada, o której staram się zawsze pamiętać, opracowując logistykę wyprawy.
W sumie mieliśmy czterech miejscowych szerpów. Z Polski przyjechał ze mną Janusz Gołąb, właściwie jedyny partner górski. Założyłem, że jako osoba z dużym doświadczeniem górskim – świetny wspinacz i gość, który był na K2 – będzie dowodził tymi ludzmi.

Tak jak spinał to wcześniej Darek Załuski?
Darek niestety, czy też stety nie mógł być – miał ślub córki, więc mógłby do nas dotrzeć zbyt późno. Szkoda, ponieważ on tamtędy chodził – właśnie drogą Cesena.

Poza tym był mój brat Bartek, Marek Ogień – fotograf i Piotrek Pawlus. Uznałem, że nie chcę, żeby oni wychodzili wyżej – lepiej, by zostali w bazie, a ja miałbym nad tym kontrolę. Jeśli u góry jest za dużo ludzi, w dodatku nie mających dużego doświadczenia górskiego, to robi się zamieszanie, zwiększające ryzyko. To skutkuje u mnie dużym stresem i nie pozwala skupić na tym, co sam mam tam do zrobienia.

Na jakiej byli wysokości? 

Na poziomie bazy, wychodząc nieco wyżej tylko na rekonesans podczas zastoju w akcji. 

A wydawało się, że wszystko szybko idzie…

Nie bardzo właśnie. Doszliśmy do Concordii. Ten lodowiec się rozdziela. W lewo spływa spod Broad Peak i K2, a w prawo spod Gasherbrumów. Piotrka z większością sprzętu wysłaliśmy pod K2, żeby dopilnował spraw związanych z rozbiciem bazy. Trzeba było także dać możliwość aklimatyzacji naszym szerpom, którzy powinni być gotowi i czekać, kiedy zejdę z Gasherbruma i zjawię się pod K2, by próbować wchodzić na szczyt. Trzeba było tego dopilnować i ich zmotywować.

A Bartek, Marek i Janusz poszli ze mną pod Gasherbrum. Założyłem, że będziemy tam tydzień, później się przerzucę szybko pod K2 z odpowiednią aklimatyzacją. Jednak kiedy zorientowałem się, że Gasherbrum może mi zabrać zbyt wiele czasu, którego może zabraknąć później na główny cel, zwinęliśmy się stamtąd i ruszyliśmy pod K2. W dodatku przeziębiłem się i przez pięć dni byłem nie do życia. A szkoda, bo akurat była świetna pogoda.

Byliśmy więc tam już dwa tygodnie i w sumie nic nie udało się jeszcze zrobić.

To minorowy nastrój zapanował? 

Tak. A jeszcze kiedy akurat chciałem wyjść do góry, doszło do wypadku szkockiego wspinacza. Zaangażowałem się tam cały dzień wraz z naszą ekipą. Wysłalismy Piotrka Pawlusa pod Broad Peak, aby nawiązać łączność z ludzmi, którzy byli u góry. Tam był jednak problem: oni nie mieli odpowiedniej kondycji, żeby działać wyżej, a na dodatek nie chcieli się do tego przyznać. A było tylko 500 metrów podejścia. Byłem już właściwie zdecydowany zabrać tlen i pójść po niego. Gdyby mi wcześniej powiedzieli, to pewnie rano mógłbym wystartować i dojść do niego przed nimi. Bo oni właściwie do niego nie dotarli, a tylko czekali w miejscu, gdzie było połączenie z tą drogą. Bartek latał dronem, żeby wiedzieli gdzie on się znajduje. Mieli więc koordynaty, ale nie potrafili z tego skorzystać. A gość dzięki własnemu samozaparciu doszedł do nich – w takim stylu, że robił trzy kroki, potem padał na twarz itd. Nie był w stanie normalnie funkcjonować. Leżał 4 godziny po upadku z 500 metrów! Zatrzymał się tuż przed serakiem, a niżej była półtorakilometrowa ściana. Miał fart, bo został 20 m nad  tym urwiskiem i nie poleciał w dół. A to byli przecież goście, którzy dostali Złoty Czekan za grań Mazeno na Nanga Parbat – tylko skurczybyki, nieco wiekowi. Pewnie mieli średnio po 60 lat. Ale po tym wszystkim nie mogłem mówić: cały dzień na łączności przez radio z dobrą dawką stresu.

Ruszyłem kolejnego dnia – doszedłem do trójki – przespałem się i przejechałem  trawers Messnera, który był ważny w całej logistyce przedsięwziecia. To dodało  mi optymizmu, że plan zdobycia K2 może się powieść.

Baza pod K2 była na 5000 m n.p.m. Tam czekał na nas Piotrek. Z Januszem wyszedłem wcześniej, Bartek z Markiem dotarli dzień później. Mieli wszystko spakować, bo zabrałem ze sobą tylko narty, buty i jakieś rzeczy, które potrzebuję do działania. Niestety się przeziębiłem. Padało, a na dokładkę  okazało się, że agent nie dowiózł nam namiotów, stołówki. Kiedy doszedłem do bazy, to praktycznie nie miałem gdzie się ogrzać i urządzić. Byłem przemoczony. Tam trzeba jednak przejść około 40 km w jeden dzień na wysokości 5000 metrów. To nie jest takie hop siup. Chodzisz po lodowcu –wiadomo, inna bajka.

Do góry ruszyłem więc właściwie dopiero w siódmy dzień od dojścia do bazy. Wyszedłem do trójki na wysokość 7000 m n.p.m., może nawet mniej. Zjechałem stamtąd – i wtedy stwierdziłem, że czuję się już ok. Jeszcze nie byłem w jakiejś super formie, ale była dobra  pogoda, choć nie było to super bezpieczne. Zdecydowałem, że zostawiam narty w bazie i przerzuciłem się na Drogę Abruzzich, żeby zrobić wejście czysto aklimatyzacyjne. Wyszedłem o 5 rano – powyżej 7800 m w 10 godzin. Nie zabrałem za dużo bagażu, więc wróciłem do bazy tego samego dnia po trzech godzinach zejścia. To było ok, bo nie musiałem tam spać. Wyszedłem i zszedłem od razu. Wystarczyło. Okazało się, że nie będzie trzeba wielu noclegów na wysokości.

Dałeś tam radę zjeżdżać na nartach? 

Warunki były takie, że podczas drugiego wejścia nic nie zjeżdżałem. Dopiero później zjechałem to zbocze, bo było dużo śniegu zalegajacego na lodzie. Wiosna była sucha, później spadło sporo śniegu na twardy lód. Nie mogło się to związać, bo było już chłodniej. Musiałem zjeżdżać ostrożnie, żeby nie zrzucić tego śniegu na wspinaczy, którzy tam właśnie podchodzili. W jednym miejscu korzystałem z 30 metrów liny do asekuracji podczas zjazdu. Bałem się dynamicznej jazdy, żeby ten niezwiązany śnieg nie zjechał  w dół. To było nad „Butelką“ – nad takim dużym serakiem, który jest jakby mocno ucięty. Później trawersowałem pod serakiem. „Butelkę” objechałem z lewej strony i to było dobre posunięcie. Dalej był wjazd na Drogę Kukuczki, koło seraka, gdzie użyłem z 10 metrów liny. I tam dalej już była normalna jazda, bo niżej nie było już żadnego kombinowania. Udało nam się zresztą nakręcić ten zjazd. Trwało to długo, bo Młody nieraz mnie  gubił – nie umiał znaleźć postaci na tle tego ogromu bieli i czerni. Wymienialiśmy baterie itd. Wszystko trwało i byłem lekko wkurzony, mówiąc sobie, że drugi raz tego pewnie nie zrobię. Ale jednak warto było i mamy ten unikalny materiał.

W  tym czasie – właśnie po moim zejściu do bazy po aklimatyzacji – pojawił się inny problem. Znowu wypadek: Piotrek Tekieli wspinał się z Czechem. Chcieli wejść nową drogą na Broad Peak. Chciałem pójść na finał Mistrzostw Świata pod Broad Peak, bo mieli tam audio – biwakowała tam ekipa filmowa robiąca film o Maćku Berbece. Zaprzyjaźniliśmy się. Ale w końcu po kolacji okazało się, że trzeba trzeba zorganizować akcję. Nikt z tamtejszych nie palił się, żeby go znieść. Choć byłem wcześniej na nogach prawie 24 godziny, bo wcześniej poszedłem przecież prawie na 8000 metrów i zszedłem, to znowu trzeba było iść do góry. Mieliśmy na szczęście nosze. Paradoksalnie nikt tam nie ma takiego sprzętu, raczej nie przewidując, że komuś trzeba bedzie pomóc. Poszkodowanego znieśliśmy do bazy, a później ściągnęliśmy lekarzy spod Broad Peak’u, którzy zrobili mu operację – miał mocno przecięty mięsień uda. A trzeba było jeszcze przygotować do niej tę naszą stołówke. Krwawił obficie, ale go zszyli. Położyliśmy się o znowu brzasku.

Później było kilka dni odpoczynku i start. Ruszyłbym dużo wcześniej, ale przez tę moją chorobę wszystko się poprzesuwało. Akurat była super pogoda, która później zrobiła się bardziej kaprysna. W południe przychodziło załamanie. Planując atak szczytowy przewidywałem, że może się wydłużyć bądź skrócić. Poszedłem zatem do góry „na ciężko”, zabierając sporo wyposażenia.

Startowałem z 5000 m n.p.m. Doszedłem do dwójki do Janusza, który nie czuł sie najlepiej. W kolejny dzień poszliśmy do trójki. Mieliśmy iść do czwórki, ale pogoda  nie sprzyjała, a w dodatku Janusza dopadła dyskopatia i nie był w stanie się ruszać, nie mówiąc o wyjściu. Cały dzień konsultowaliśmy się przez radio, ale nie dało się go niestety nawet sprowadzać, bo nie był w stanie ustać na nogach. Można było w ostatecznosci organizować akcję śmigłowcową. Miałem taką opcję, ale aby jej użyć sytuacja musiałaby być naprawdę wyjatkowa, bo miejscowi piloci, na których trzeba tam liczyć, nie latają tak wysoko. To było 6800-7000 metrów. Lekarze postawili diagnozę, że jedyne co może mu pomóc, to zostać tam na jakiś czas. Młody przesyłał mu dronem ampułki z lekami. Zakładano, że jak się polepszy, to może próbować iść w dół. Trzeba było przeczekać.

Kolejnego dnia sam wyszedłem późno, bo około godziny 14, do czwórki. Nie chciałem atakować z trójki, bo droga nie była przygotowana i rozpracowana. To nie byłoby problemem, gdybyśmy mieli super pogodę, ale akurat miało przyjść załamanie. Dlatego zabrałem namiot i śpiwór, aby dać sobie szansę na kontynuację ataku w sytuacji, kiedy bym musiał z powodu braku widoczności zabiwakować. W nocy pogoda miała się poprawić i wtedy będę mógł ruszyć dalej. Doszedłem do tej czwórki. Były tam jakieś pozostałości po starych linach. Widoczność była słaba. Zaczęło sypać taką kaszą. Udało się wejść na grań. Zrobiło się późno. Tam zostałem więc na noc. Rozbiłem namiot. Rano o czwartej czy tuż po wyszedłem w kierunku szczytu. To więc trwało już trochę czasu – dwójka, trójka, czwórka. 4 dni –  jak na mnie strasznie długo. W sumie samotnie, bo z Januszem szliśmy razem gdzieś tylko między dwójką a trójką. Ale to nie był jakiś kłopot. Miałem świetną prognozę, łączność z bazą. Jak potrzebowałem informacji, to je dostawałem. To ważne. Czułem się też bardzo dobrze.

Po drodze mijałem ludzi nad „Butelką”, pod serakiem. Tam było sporo osób niekompetentnych, które… nie powinny się tam znaleźć. Ale przy pomocy szerpów jakoś tam dotarli. Musiałem w związku z tym tam trochę poczekać, bo się nie da w sytuacji zagęszczenia swobodnie przejść pod serakiem lodowym, gdzie jest wąsko. Nie spieszyłem się – chciałem się pozbyć tej kolejki, tak aby podczas zjazdu nie mieć z nimi kontaktu. Wiedziałem, że jak bedę zjeżdżał ze szczytu, to oni bedą w tym newralgicznym miejscu. Trzeba było oszacować, ile im to mniej wiecej zajmie czasu. Rozmawiałem też z ich szerpami o przewidywanym zejściu, tak aby w tym czasie znajdowali się w bezpiecznym miejscu. Na około 8200 m n.p.n. miałem jeszcze jakiś kontakt z ludzmi. Później byłem już sam. I to było fajne.

Na poziomie bazy, wychodząc nieco wyżej tylko na rekonesans podczas zastoju w akcji.

Dalsza część wywiadu z Jędrkiem wkrótce.