Z mistrzem na zamku rozmowy o nartach i życiu. Część pierwsza.

Śmiało można go nazwać najlepszym obecnie alpejczykiem globu – minionej zimy wygrał przecież klasyfikację generalną Pucharu Świata (Wielką Kryształową Kulę odbierał zresztą i wcześniej – w sumie już siedem razy). Wielokrotnie zdobywał również Małą Kulę w gigancie i slalomie. Zwyciężając w zawodach pucharowych aż 58 razy jest drugim – po legendarnym Ingemarze Stenmarku – pod tym względem narciarzem w historii.
Ma nadto dwa złote medale olimpijskie (w Pyeongchang) i sześć tytułów mistrza świata (trzykrotnie był drugi, sześciokrotnie stawał też na podium mistrzostw świata juniorów). W efekcie jest najbardziej utytułowanym austriackim narciarzem alpejskim.
Marcel Hirscher, bo o nim mowa, urodził się 2 marca 1989 w Annaberg-Lungötz w Ziemi Salzburskiej. Pierwszy raz wystartował w zawodach Pucharu Świata 17 marca 2007 roku w Lenzerheide. Ostatnio pojawiły się spekulacje, że w związku z tym, że urodziło mu się dziecko i założył rodzinę zamierza zakończyć karierę.
Hirscher jednak zdecydowanie je przeciął. Zrobił to na specjalnym spotkaniu z prawie stu dziennikarzami z całego świata w niesamowitej scenerii zamku Schloss Fuschl nieopodal Salzburga. Ski Magazyn również został tam zaproszony.
Podczas trwającej kilka godzin serii rozmów austriacki mistrz opowiadał także o detalach swoich przygotowań do sezonu i o pomysłach na to, jak godzić wyczynowe uprawianie sportu z rolą męża i taty.
Co istotne, ów medialny dzień składał się nie tylko z oficjalnych wywiadów, prowadzonych po niemiecku bądź angielsku, ale i luźniejszych pogawędek przy posiłkach.
Miałem okazję nie tylko zadawać pytania, ale i obserwować zachowanie Hirschera podczas tej niecodziennej, a więc w jakiejś mierze stresującej sytuacji. Panowanie nad emocjami i wyważone podejście do sportu, treningu i życia osobistego dowodzą, że mimo jeszcze młodego wieku jest on w pełni dojrzałym sportowcem i człowiekiem. Dzięki warunkom fizycznym i psychicznym, cechom motorycznym, szczęściu i ogromnej pracy wspiął się na narciarskie wyżyny. W efekcie zwłaszcza dla swoich rodaków (przede wszystkim z Salzburger Landu) jest uosobieniem sukcesu i przykładem dla młodzieży. Jak niegdyś choćby Franz Klammer.
Można się oczywiście zastanawiać, czy lata uprawiania sportu nie spowodowały u niego wypalenia i zmęczenia nartami. Zdaje się być jednak w pełni świadomy swoich możliwości. Ma doskonałe rozeznanie w kwestii znajomości własnego organizmu i dawkowania treningu. Jest otwarty na treningi ogólnorozwojowe, uzupełniające narciarstwo latem (m.in. motorcross i kajaki górskie). Wie, jak utrzymać formę na tym etapie wytrenowania bez przeciążenia organizmu. A celebrytą jest tylko na tyle, ile oczekują od niego pracodawcy i sponsorzy. Ani na chwilę nie zapomina, by chronić swoją i swojej rodziny prywatność. Wygląda dalej na człowieka, u którego emocje żyją w zgodzie z osobowością, albo też skutecznie na nimi panuje.
Spotkanie z najlepszym dziś alpejczykiem świata jest wreszcie – choćby przez ciekawą formułę i niecodzienne miejsce – przykładem na to, jak można wykorzystywać prestiż i sławę wybitnych sportowców dla dobra i rozpoznawalności swojego kraju i regionu.

Co sądzisz o pomyśle zastąpienia ekip narodowych zespołami sponsorskimi?
Marcel Hirscher: Dla wyczynowych zawodników i dla kibiców byłoby to korzystne. W ekipach sponsorskich sportowcy mają pełne wsparcie, a markom zależy na zagwarantowaniu sukcesów swoich zawodników. Zwykle taki team to około dziesięciu zawodników – pięciu mężczyzn i pięć kobiet. Dla porównania: w narciarskiej kadrze Austrii jest 450 zawodników reprezentujących różne dyscypliny. To gigantyczny zespół, którym zarządza się w zupełnie inny sposób. Jednak dla młodych zawodników zespoły sponsorskie byłyby przekleństwem. Nie byłoby związków narciarskich, nikomu nie zależałoby na trenowaniu młodych sportowców na poziomie Pucharu Europy, ani nawet młodych zawodników startujących w Pucharze Świata. Łatwo jest zbierać dojrzałe owoce, ale ktoś musi ich doglądać na wcześniejszych etapach i jest to zadanie federacji. Szkoda byłoby to stracić.
Wszyscy spekulują, czy ogłosisz koniec kariery…
To już trochę nudne, wybaczcie.
Opowiedz nam o swoich planach.
Plan jest taki, żeby nie kombinować. Przez ostatnich 15 lat wszystko sprowadzało się do bycia w 100 proc. profesjonalnym wyczynowym sportowcem. Teraz w związku z moją sytuacją rodzinną na horyzoncie pojawiło się wiele innych pozytywnych elementów. Nie będę w stanie wszystkiemu w pełni się poświęcić, ale nie jestem gotowy na zakończenie kariery. Marzeniem jest połączenie wszystkiego w sensowną całość, co oznacza szukanie kompromisów.
W życiu rodzinnym?
Też, ale przede wszystkim w narciarstwie. Jeśli chcesz wygrać Puchar Świata, musisz poświęcić temu celowi 100 proc. energii. Tylko to liczy się każdego dnia. I tak już nie będzie. Ale na pewno w najbliższym sezonie chcę się ścigać. Kocham to, to moje marzenia i moja pasja.
Co jest dla ciebie wyzwaniem na tym etapie kariery?
Wyzwaniem było i jest wygrywanie zawodów.
Dla ciebie?!
Tak! Wygrywanie wcale nie przychodzi łatwo. Wyzwaniem będzie bycie najlepszym, jeśli w ogóle będzie to w zasięgu. Być może będzie to bycie najlepszym tylko na jednych zawodach, albo na jednym treningu – lecz celem jest bycie jak najlepszym.
Jak planujesz pogodzić bycie ojcem, mężem i zawodnikiem?
To pytanie to świetna okazja – i nie zrozumcie mnie źle – żeby oddzielić moje życie prywatne od narciarstwa. I poprosiłbym was o tę przysługę. Moje życie zawodowe jest wystarczająco stresujące, a żeby w prywatnym życiu stresu było jak najmniej, musi ono być… prywatne. Odpowiem tak: mój dylemat sprowadza się teraz do tego, jak to wszystko połączyć. Nie chcę z niczego rezygnować, lecz szukać kompromisów. Zobaczymy, jak wyjdzie to w praktyce.
Pierwsze punkty w zawodach Pucharu Świata zaliczyłeś w 2007 roku. Jak zmienił się Marcel przez te 11 lat? Jesteś tym samym facetem?
Zdecydowanie nie. Na pewno dojrzałem. Mam prawie 30 lat i sporo się w moim życiu zmieniło. Pierwsze zwycięstwo w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata było czymś niesamowitym. Zdobycie mistrzostwa świata w Austrii przeszło moje oczekiwania, to był wielki szok. To wszystko silnie mnie zmieniło. Może nie w głębi duszy, ale na przykład w kontaktach na zewnątrz na pewno tak. Mam w pamięci jeszcze wiele innych momentów, które uznałbym za przełomowe.
A przypominasz sobie jakiekolwiek zawody, w których byłeś ostatni?
Szczerze mówiąc nie.
Na czym polega główna różnica między tobą a innymi zawodnikami? W Pucharze Świata jest wielu genialnych narciarzy – Ted Ligety, Henrik Kristoffersen, Alexis Pinturault – ale i tak zawsze wygrywasz ty. Teraz, jak mówisz, nie będziesz już jeździć na 100 procent. Czy nadal będziesz w stanie zwyciężać?
Różnica? Cóż, jeżdżę na nartach marki Atomic, więc sami rozumiecie… A mówiąc poważnie, moim planem nie jest wcale zmniejszenie liczby treningów. W zasadzie może nawet będę trenować więcej. Tym, co trudne, będzie podejmowanie decyzji. Na przykład: lecieć do Ameryki Północnej trzy tygodnie przed zawodami czy z dwudniowym wyprzedzeniem? Przygotować organizm i startować bez jetlagu, czy spędzić więcej czasu w Europie, w Austrii, z rodziną? Teraz do tego będzie sprowadzać się moje planowanie. Ale znalazłem się w nowej sytuacji i po prostu muszę sobie z nią poradzić.
Może rozwiązaniem będzie zmiana stylu trenowania? Może wprowadzisz nowe podejście, coś niestandardowego? Postawisz na jakość, a nie na ilość?
Na pewno. Tak naprawdę już w ubiegłych latach trenowałem w dość nietypowy sposób. W Nowej Zelandii byłem tylko trzy razy, dwa razy w Argentynie, raz w Chile, a przez ostatnie cztery lata trenowałem tylko w kraju, na lodowcach. Wyobraźcie sobie – miękki śnieg, kiepskie warunki… Ale taka jazda wystarczała mi, żeby przyzwyczaić się do butów, więc nie potrzebowałem niczego więcej. To kompromis, ale moim zdaniem dla nieco lepszego treningu nie warto lecieć taki kawał drogi i przewozić setki kilogramów sprzętu na drugi koniec świata.
Jak udaje ci się zawsze jechać na granicy ryzyka i kończyć zawody? Twoi konkurenci prędzej czy później wypadają z trasy, ty – nie.
Wcale nie jeżdżę na granicy ryzyka.
Serio? Zostawiasz margines bezpieczeństwa?
Tak, wcale aż tak nie ryzykuję. Teraz przede wszystkim strasznie boję się upadku. Dawniej było inaczej. Kiedy zaczynałem przygodę z Pucharem Świata, kończyłem nie więcej niż 50 proc. startów. Najważniejsze było dla mnie maksymalne budowanie przewagi od samego początku, już na pierwszym pomiarze czasu. Celem było szukanie w każdym kolejnym skręcie indywidualnej granicy ryzyka, a następnie przesuwanie jej coraz dalej. Nie miało znaczenia, czy dojadę do mety, czy się przewrócę – wiedziałem, że w końcu nadejdzie taki dzień, kiedy będę w stanie idealnie ocenić moje granice w każdym momencie zawodów. Taki Marc Márquez, motocyklista. On też zalicza wywrotki. Ale dzięki nim czuje, na ile może dotknąć łokciem nawierzchni toru, zna swoje indywidualne granice. Dla mnie na tym właśnie polega trening.

Czy to kwestia psychiki, umysłu czy techniki? Czy po trochę wszystkiego?
Wszystkiego naraz. Głowa jest niezwykle ważna, ale ostatecznie to ciało daje sygnały, co się dzieje. Jeśli przechodzisz na wewnętrzną nartę – najczęstszy chyba błąd w narciarstwie – nie możesz tej sytuacji przemyśleć. Twój mózg jest zbyt wolny. Kiedy zorientujesz się „Ups, jadę na wewnętrznej narcie!”, będzie już za późno. Liczą się odczucia.
O czym myślisz w trakcie jazdy na zawodach? Co dzieje się w twojej głowie?
To zależy. Jeśli po pierwszym przejeździe jestem daleko z tyłu, w głowie mam jedno: „Ciśnij na maksa”. Jeśli chodzi o kombinację, na przykład słynną trasę w Adelboden, trzeba skupić się na ostatnim odcinku przed metą i perfekcyjnie zapamiętać układ kilku bramek. To kluczowe. Kiedy jest trochę więcej czasu, na przykład w gigancie, dajmy na to w Beaver Creek tuż przed odcinkiem Golden Eagle, w głowie powtarzam sobie „Ciśnij! Jest ciężko, ale musisz walczyć”. Staram się motywować. Ale nigdy nie myślę w kategoriach „jestem szybki” lub „jadę za wolno”.
W jakich dyscyplinach zobaczymy cię w najbliższym sezonie?
Tylko w konkurencjach technicznych.
Zatem nie zobaczymy, jak zwyciężasz w zjeździe?
(Śmiech.) Nie. Mam w życiu za mało czasu. Myślałem o startach w konkurencjach szybkościowych, ale moje podejście jest takie, że jeśli coś robić, to tylko na poważnie. Oznaczałoby to dwa lata poświęcone na „nauczenie się” zjazdowych tras. Narciarze nie mogą korzystać z pomocy PlayStation czy symulatorów, tak jak robią to choćby kierowcy wyścigowi. Tymczasem największą przewagę w zjeździe buduje się znając każdy odcinek trasy, szczególnie w takich miejscach jak Beaver Creek. Zatem przez dwa lata poznawałbym trasy, a w trzecim roku zaczął się na nich sprawdzać. Pewnie poczułbym się mniej więcej po kolejnych dwóch latach. Tylko nikt nie dałby mi gwarancji, że po tym czasie będę stawał na podium. Podsumowując: za swój największy sukces uważam wygranie jednego supergiganta zupełnie bez treningu.
Czy takie zwycięstwo znaczy więcej niż te w konkurencjach technicznych?
Nie.
Gdybyś zaczął startować w zjazdach, może mógłbyś wygrać z Lindsey Vonn?
Nie mam tego w planach.

Koniec części pierwszej wywiadu z Marcelem Hirscherem.