O wyprawie do Iraku (ale też o planowanym na Gubałówce snowparku ze szkółką freestyle’ową oraz o krajowym freestyle’u) opowiadają Jan Krzysztof jr, Łukasz Malinowski i Marek Doniec.
Jan Krzysztof jr: Na nartach jeździłem odkąd pamiętam – z rodzicami. Na początku był dość duży opór, żeby nie jeździć w klubie – jakoś mnie to nie ciągnęło. Potem jak to w Zakopanem: spotkałem Michała Niklińskiego i on wciągnął mnie, poprzez szkołę, do klubu – do „Firnu“.
Tam zaczęła się jazda z chłopakami, ale ciągle było kombinowanie: jak uciec ze slalomu, żeby skakać sobie ze skoczni. Oczywiście, wtedy to było „na Małysza“ – kto dalej. Ale cały czas to była najfajniejsza rzecz na nartach. To jeszcze nie był freestyle. Wtedy jeszcze w ogóle nie wiedziałem, że coś takiego istnieje! Aż kiedyś byłem na Kasprowym z siostrą i starszymi kolegami: Maćkiem Kalińskim, Staszkiem Karpielem, Pawłem Górniakiem. Słowem – pionierską ekipą… To wtedy zobaczyłem, co to jest prawdziwy freestyle i od razu wiedziałem, że to jest to. Że to tę formę narciarstwa chcę uprawiać.
Z kolei dzięki Jędrkowi Osuchowskiemu poznałem batut pod Krokwią. To Andrzej mnie tam zabrał. Wystarczyło zapłacić 5 zł i skakaliśmy kilka godzin. Nigdy wcześniej nie skakałem na takim dużym batucie. Pamiętam, chociaż to było lata temu, że robiliśmy frontflipy, ale któregoś dnia zaczęliśmy próbować backi. i dosyć szybko, metodą prób i błedów, się udało.
To był kolejny duży impuls w stronę mojego zainteresowania akrobatyką na nartach – tak że dzięki, Andrzej.
Bo predyspozycje do zwykłej gimnastyki miałem zawsze. Może dzięki judo, które uprawiałem we wczesnych młodych latach. Mieliśmy super trenera, Tadeusza Kuczyńskiego. Mocno stawiał na ogólny rozwój młodych, stosując ćwiczenia akrobatyczne i gimnastyczne. Zawsze to robiłem. W domu w Zakopanem miałem pokój z wysoką ścianą wspinaczkową, po której skakałem jak małpa z wbieganiem, saltami etc. Później się to przydało.
Zresztą każdemu i zawsze sie przydaje, bo tak naprawdę narciarstwo to jest zabawa z równowagą: wyczucie i równowaga w locie. Dzisiaj nawet zjazdowcy w Pucharze Świata zaczynają coraz częściej stosować tego typu ćwiczenia w swoich treningach. Każdemu je zresztą polecam.
Teraz freestyle idzie mocno do przodu… Może nawet za ostro? Nie mnie oceniać, czy to zmierza w dobrą stronę, ale robi się trochę dziwnie: po prostu stał się dyscypliną sportową.
Ja nigdy nie dążyłem w tę stronę. Dlatego też nie wkręcałem się na siłę w obecność mediową i reklamową w tym sporcie. W efekcie trochę trudniej jest mi dużo i często jeżdzić. Wprawdzie kiedyś próbowałem się przełamać i startować częściej w zawodach i pucharach, włacznie z udziałem w kadrze… Tyle że przez to dosyć mocno uciekała mi przyjemność z tego wszystkiego, co robiłem.
Chłopaki jednak na pewno mają z tego dalej frajdę. Ale taka presja ogólna cały czas jest. Teraz niektóre dzieciaki od początku nastawione są tylko na sportowy freeskiing. Korzystają z trenerów itd. Wiadomo, że to wszystko wiąże się ze sponsorami. Na naszych oczach powstaje jakaś nowa dyscyplina, w którą nowe generacje wejdą już na pewno.
Równocześnie coraz wyraźniej widać, że jak chce się coś osiągnąć na polu freeskiingu, to musi się być dobrym nie tylko w parku, ale i w terenie. Sam jeżdżę w terenie, ale za mało. Chciałoby sie więcej. U nas jest to jednak utrudnione i to nie warunkami naturalnymi, czyli brakiem gór, a formalnymi.
Jan Krzysztof Jr: Narciarstwo to w istocie zabawa z równowagą: wyczucie i równowaga w locie.
Łukasz Malinowski: Z moją pasją, czyli fotografią narciarską, było podobnie, bo też zaczęło się dawno. Poszedłem kiedyś z kuzynką na łąkę w Bukowinie. Zabrałem jeszcze analogowy aparat Taty – Praktikę. To wtedy stwierdziłem, że świadomie chcę robić zdjecia. Wypstrykałem tam chyba ze trzy klisze. Potem do Zakopanego przyjechał znajomy, który był świetnym, cenionym fotoreporterem – Wojtek Stein. Pokazałem mu te zdjecia i powiedziałem, że chyba chcę się tym zająć.
odwagę przyjść i je pokazać. Powiedział: pracuj. Przyjechał za cztery miesiące. Pokazałem mu następnych z trzysta zdjęć, z których wybrał dwa i powiedział, że zrobiłem super postęp. To była twarda szkoła, ale wpłynęła na mnie pozytywnie. Przecież ja nie miałem wówczas pojęcia o fotogfarii, a mogłem o swoich zdjęciach rozmawiać z człowiekiem, który był w ścisłej czołówce w kraju. Później nastały czasy fotografii cyfrowej, a to zupełnie coś innego niż analogowa. To był etap krakowski. A w świat sportów ekstremalnych wszedłem przez deskorolkę. I była to dobra droga, bo zacząłem tym samym od trudnej fotografii, później więc każda inna była trochę łatwiejsza. Ponadto jak się chodzi w różne miejscówki z ekipą deskorolkową, to często jest się wyrzucanym. Często też komuś coś nie wychodzi. Cały czas więc są kłody pod nogi, ale przez to człowiek buduje sobie charakter i się uczy – choćby pokory do tego zawodu.
Z kolei na nartach jeżdziłem od zawsze – już w przedszkolu nas uczyli. Ale jak pierwszy raz miałem jechać na Kasprowy, chyba w wieku dziewięciu lat, to całą noc nie spałem. I chociaż potem odłożyłem narty na dłuższy czas, to nie jest dla mnie problemem robienie zdjęć narciarskich. Pracowałem z wieloma narciarzami: Maćkiem Świerkiem, Staszkiem Karpielem, Jędrkiem Osuchowskim – i te czasy bardzo sobie cenię. Później z Jaśkiem Krzysztofem, a obecnie sporo ze Szczepanem Karpielem. Pracując z najlepszymi, przekonałem się, że dzięki temu człowiek sam podciąga swoje umiejetności, stara się, żeby było lepiej.
Po tych wszystkich doświadczeniach wyjechałem na siedem miesiecy do Stanów, gdzie pływałem statkiem pasażerskim po Karaibach i zarabiałem jako fotograf… Po powrocie zdecydowałem postawić już tylko na fotografię.
Jan Krzysztof jr.: Organizatorami wyjazdu do Iraku byli nasi koledzy stamtąd, których poznałem będąc wcześniej w Libanie razem ze Szczepanem i Markiem Dońcem. Spędziliśmy razem świetny czas, dobrze się poznaliśmy i chyba nas polubili. W połowie stycznia ub. roku okazało się, że potrzebują europejskich riderów do eventu, jakim było oficjalne otwarcie ośrodka narciarskiego w okolicy mieście Korek. To północna część Iraku, niedaleko od granicy z Turcją i Iranem. Pojawić się miało wielu tamtejszych oficjeli z kilkoma ministrami włącznie.
Łukasz Malinowski: Pamiętam jeszcze czasy, kiedy na poczcie zamawiało się „rozmowy międzymiastowe“ i na połączenie czekało pół dnia. Tymczasem teraz przyszedł do mnie kiedyś Szczepan i klikając na swoim małym telefoniku połączył sie z gościem z Libanu, po czym powiedział, że jedziemy na narty do Iraku. Ale Szczepan w końcu nie pojechał, bo akurat odbywało się Polish Freeskiing Open i sponsorzy nie zgodzili się, żeby zrezygnował z udziału w imprezie. Ale było miejsce dla fotografa… A ja nie zamierzałem rezygnować z takiej przygody.
Przygotowania też były spontaniczne – trwały niecały tydzień. Polecieliśmy z Krakowa do Warszawy, a stamtąd do Istambułu i dalej do Irbil, na zachodnim pogórzu Gór Kurdystańskich. To stolica Kurdyjskiego Okręgu Autonomicznego i jedno z najstarszych miast na świecie, a może nawet . najstarsza osada ludzka, bo w pobliżu odkryto także ślady neandertalczyków. Spędziliśmy tam tydzień. Wizy załatwia się bez problemu na miejscu.
Jan Krzysztof jr: Przed wyjazdem poczytałem sporo o Iraku – wyglądalo to słabo jeśli chodzi, na przykład, o podróżowanie. Ale na miejscu okazało się, że w Iraku kurdyjskim, czyli Kurdystanie, który ma swój rząd i wojsko, jest bliższa współpraca z Zachodem, a więc nieco lepiej. Ostatnio jednak, niestety, to się mocno pozmieniało…
W samym Irbil dążą na pierwszy rzut oka w stronę Emiratów Arabskich. Panuje przepych, ale czasem i bałagan. Jest tam strefa wolnego handlu. Jedyny podatek to akcyza na paliwa, reszta to „róbta co chceta“, ropa się leje… Kiedy się leci samolotem, można zobaczyć płonące odwierty.
Łukasz Malinowski: Już jadąc z lotniska, mijaliśmy amerykańskie bazy. Mieszkaliśmy z kolei w dzielnicy chrześciańskiej, w której, na przykład, można było kupić tytoń i alkohol, co nie jest możliwe w innych dzielnicach. Ale mieliśmy i taką sytuację, że nie wpuszczono nas do galerii handlowej, bo czuć było od nas piwem wypitym do posiłku… No i dopiero ósmy taksówkarz zawiózł nas do hotelu – nikt nie chciał jechać do chrześcijańskiej dzielnicy.
Łukasz Malinowski: W Iraku im wyżej, tym ludzie byli bardziej życzliwi. W rejonie górskim – kurdyjskim, wszyscy już byli przyjaźnie nastawieni… Po prostu górale. Czuliśmy tę samą krew.
Jan Krzysztof Jr: Ja miałem jeszcze inny lekki stres, bo gdzieś zgubił się mój bagaż. Chyba z pięć razy musiałem jeździć z hotelu na lotnisko… Dla moich opiekunów stałem się z czasem pewnym problemem. Nie wiedzieli, co robić. Nie miałem ze sobą bagażu, a w końcu trzeba się było wymeldować z hotelu. W efekcie wzięli mnie z sobą do ministerstwa, w którym sami załatwiali sprawy związane z planowaną uroczystością w Korek. Jeździli jakąś wypasioną furą, rozmawiając między sobą po arabsku. Dla nas ten język brzmi tak, że nawet jak miło rozmawiają zakochani, to wygląda, jakby się ostro kłócili. Intonacja jest taka, że rozmowa wydaje się być agresywna. Ale podobno polski dla nich brzmi podobnie.
W ministerstwie robiłem za gościa z zagranicy. Po przejściu przez bramkę jak na lotnisku, weszliśmy do małego pokoiku w piwnicy budynku. Dymu papierosowego było tyle, że można było zawiesić ciupagę. Tam moi gospodarze znowu sie trochę „pokłócili“ i dostaliśmy jakąś na maksa słodką herbatkę. Zapytałem jednego z Libańczyków, jaki jest obyczaj jej picia, ale odpowiedział żartem, że lepiej jej wogóle nie pić. Po kolejnej jednej „kłótni“ minister otworzył sejf i wyjął na stół grube pliki dolarów. Zaczęło się przeliczanie. Mnie również wręczyli jeden pliczek. Ręce mi się jednak trzęsły z wrażenia, bo doliczyłem się 10 tys. dolarów. Ale się chyba pomyliłem, bo musieli po mnie jeszcze raz przeliczać… W każdym razie dopuszczenie mnie do liczenia było chyba objawem zaufania. Drugą taką kupkę skasowali w miejscowej walucie. Wszystko miało iść na organizację inauguracji. W pewnym momencie doszło jednak do zabawnego incydentu. Minister chyba nie do końca był pewien, z kim ma do czynienia i czy jesteśmy faktycznie organizatorami imprezy. Libańczycy przetłumaczyli jego wątpliwości. Postanowiliśmy, że na dowód pokażę jakiś trick. Wszyscy usiedli na kanapie, a ja wykonałem backflipa z miejsca – tak w butach, bez żadnych nart. Wtedy minister zaufał nam już na 100 procent. Potem cała transakcja przebiegła już tylko w oparciu o zaufanie przypieczętowane uściskiem dłoni. Salto okazało się być kartą przetargową. A pieniądze dotarły w góry spakowane do torby po laptopie.
Łukasz Malinowski: Janek musiał zostać z Markiem Dońcem i Michałem Konradem w Erbilu, ale ja mogłem jechać w góry. Co 20 km była wojskowa kontrola. Dwóch panów z kałachami wchodziło do busa… Różnice kulturowe są tak duże, że wystarczyłby może mały gest, by podróż zamieniła się w minę… Więc jednak jest dreszczyk emocji.
Jan Krzysztof jr: Sam Korek Mountain Resort to jedna gondolka Doppelmayra, ale z trasą o różnicy wzniesień ok. tysiąca metrów. Na górze są jeszcze dwa taśmowe wyciągi i około trzystumetrowy zjazd. Stacja ma się jednak dopiero rozwijać – mają plan działań rozpisany na 25 lat. Na szczycie stoi okazały budynek oznaczony na mapach satelitarnych jako Narodowe Obserwatorium Astronomiczne. W rzeczywistości to obiekt militarny, wybudowany przy letniej siedzibie Saddama Husajna, bo ta położona jest zboczu tej góry, za jego panowania.
Łukasz Malinowski: Kiedy tam byliśmy, było mało śniegu. Mieliśmy pecha. Ale śnieg dowieźli… ciężarówkami. Chłopaki zdecydowali, że trzeba wytyczyć choćby wąski pasek do jazdy. A prędkość do skoków zapewnił quad. Samą skocznię zrobili z płyt OSB, którą pokryli śniegiem. Na szczęście w dzień pokazu zaczęło sypać, więc zrobiła się atmosfera.
Marek Doniec: Wyprawa do Iraku, a raczej do Kurdystanu, była jedną z najbardziej szalonych, w jakiej miałem okazję uczestniczyć. Świetna ekipa oraz nasi dobrzy znajomi z Libanu. Dwa dni w Irbilu, intensywne poszukiwanie jakichkolwiek miejsc do skejtowania, 200 km z wesołym taksówkarzem po dzikich irackich drogach, wojskowe punkty kontrolne, miasto widmo, w którym spędziliśmy jeden wieczór, a na koniec zaskoczenie – Korek Mountain Resort, czyli ośrodek wybudowany ogromnym nakładem w miejscu, które wydaje się zupełnie nie nadawać na stację narciarską.
Pokazy freeski, które tam zorganizowaliśmy w ramach Irbil Winter Festiwal, były chyba jeszcze bardziej zwariowane. Do tej pory zastanawiam się, jak udało nam się zrobić coś z niczego. Zero śniegu, zero rąk do pracy, za to chyba z 20 ekip TV i ponad stu VIPów łącznie z ministrami… Skocznia, którą wybudowaliśmy, nadawała się na bardziej na rolki niż na narty. Lądowanie na betonowych schodach, najazd za quadem, którego prowadził szalony Libańczyk po kilku głębszych, a wszystko bez jakichkolwiek zabezpieczeń. Taki styl. Było intensywnie i bardzo zabawnie. Ciekawe doświadczenie.
Jan Krzysztof jr.: Rok wcześniej o tej samej porze mieli tam 2 metry śniegu. Źle trafiliśmy. Gdyby były te 2 metry śniegu, to mielibyśmy 1000 m przewyższenia z nieprzygotowanymi trasami – tylko dla siebie. Tymczasem słaba zima spowodowała, że nie było wiadomo, czy impreza w ogóle się odbędzie. W każdym razie to tam pierwszy raz w życiu widziałem VIP-owską gondolkę z wbudowanym radio i skórzanymi, podgrzewanymi fotelami… I tylko dla dwóch osób.
Łukasz Malinowski: Wypatrzyliśmy sobie masyw do zjazdu. Miejscowi, słysząc o tym, załatwili karetkę. Zjazd miał zacząć się spod letniej rezydencji Husajna.
Jan Krzysztof jr: Na górze mocno wiało. Powietrze było bardzo wilgotne. Zimno przeszywało, a pod nami warstwa chmur. Spieszyliśmy się. U góry, przy budynkach z radarem, wyraźnie widać było ślady działań wojennych. Rzekome obserwatorum astronomiczne było solidnie zbombardowane. Wokół okopy.
Łukasz Malinowski: A niedługo po naszym powrocie w Bagdadzie doszło do poważnego zamachu. Dzisiaj w tym regionie sytuacja jest bardzo napięta, by nie rzec – krytyczna.
Jan Krzysztof jr: Na Facebooku mam kontakt z Korek Mountain Resort. Na bieżąco dają zdjęcia. Ostatnio sypnęło nawet już śniegiem. Tyle że choć w górach sytuacja wygląda jeszcze dosyć spokojnie, to dookoła trwa praktycznie wojna.
Ale góry Kurdystanu mają ogromny potencjał. Gdyby mieć tam do dyspozycji helikopter… Na ślepo jednak nie polecałbym się tam wybierać. Było nie było my mieliśmy wszystko zorganizowane przez miejscowych. Sam nie czułbym się tam komfortowo.
Łukasz Malinowski: W każdym razie, im wyżej, tym ludzie byli bardziej życzliwi. W rejonie górskim – kurdyjskim, wszyscy byli przyjaźnie nastawieni…
Jan Krzysztof jr: Górale…
Łukasz Malinowski: Czuliśmy tę samą krew… Przez chwilę czuliśmy się jak gwiazdy. Ludzie robili sobie z nami zdjecia. Byliśmy jak misie na Krupówkach.
Jan Krzysztof jr: Plany na przyszłość? To nie prosta sprawa. Właśnie trochę zmieniam zawód… Najpewniej mniej będę się udzielał jako zawodnik. Czas płynie, mam żonę…
Zresztą, jeśli chodzi o sport i starty, to w Polsce mamy Szczepana Karpiela i Bartka Sibigę, a dalej… długo, długo nic. Jest też paru wymiataczy, takich jak Robert Szul i Bulli, czyli Wojtek Bulas, którzy robią sztuczki naprawdę z wyższej półki, ale jakoś nie cisną w stronę sportową. Co do dziewczyn, to cóż… według mnie powinny stać z boku i bić kijeczkami brawo. A poważnie: dopóki nie walnie twarzą w boxa, to to mi się jeszcze podoba, ale scena, kiedy dziewczyna chce zrobić na nartach jakiegoś wygibasa i cała się obija, jakoś to do mnie nie przemawia. Poza tym zaczną jeszcze lepiej skakać od nas i co wtedy zrobimy?
Chcę teraz dalej jeździć jako instruktor w Białce, ale także więcej pracować jako szejper na Gubałówce. Bo tam szykuje się fajna sprawa. Ze Szczepanem Karpielem zostaliśmy gospodarzami tamtejszego snowparku. Będziemy tam mieli szkółkę i centrum testowe, mamy też zajmować się ogólnym kształtem parku. Oczywiście w ścisłej współpracy z Polskimi Kolejami Linowymi, które na razie idą z nami fajnie do przodu. Może się udać.
Snowpark nazywał się będzie „Goobaja“, czyli Gubałówka pisana przez dwa „o“ – że niby z amerykańska. A szkółka – Air Time. To może dać początek jakimś stałym działaniom na przyszłość.
Oczywiście, wciąż pojawiają się także jakieś plany filmowe, ale dzisiaj już jestem w takim miejscu, bo to jeszcze nie wiek, lecz miejsce w życiu, że już by mi się nie chciało biegać z drabinami, żeby nagrać jedno ujęcie. Bo przecież tak kręciliśmy nasze filmy. Żebym się zaangażował w jakiś projekt narciarsko-filmowy, musiałoby to być bardziej profesjonalnie.
Mamy ponowne zaproszenie do Libanu… Jeśli tylko będzie śnieg. Irak póki co odpada, chociaż i tam nas zapraszają, jak się skończy wojna. Co do sponsora, to jeżdżę dla Majesty. Jest ok. Nie jest to na tyle profesjonalne, żebym mógł się z tego utrzymywać, ale jestem zadowolony. Działamy razem już kilka lat, lubimy się z chłopakami, a jakością ich nart jestem na maksa zaskoczony. Jeżdżą super. Pamietam ich pierwszy model: to może jeszcze nie było to, ale teraz jestem w szoku. Zresztą co roku jakaś Majesty zdobywa nagrody na prestiżowych targach. Widać też u nich stałą chęć do zaskakiwania rynku nowinkami. No i mają świetną grafikę. Nie bez przyczyny mają mocny eksport: teraz otwierają punkt sprzedaży w Korei Płd., a sprzedają już przecież w kilku punktach w Ameryce, w Japonii , Australii i Nowej Zelandii. A latem dalej zamierzam robić w drewnie: toczyć je zawodowo, a rzeźbić w nim – z pasji.
Łukasz Malinowski: Ja żyję spontanicznie… Ale cały czas liczę na rozwój fotograficzny… A, działam też muzycznie. Kiedyś udzielałem się w dwóch zespołach hardcorowych, śpiewam w bluesowo-rockowym. Moją wielką pasją są jednak podróże. Im podporzadkowuję resztę. Raz w roku odwiedzam inny kontynent. To adrenalina, która wyznacza mi kolejne cele.
W Zakopanem rozmawiali : Jasiek Krzysztof j, Łukasz Malinowski, Marek Doniec oraz – w imieniu Ski Magazynu – Andrzej Osuchowski
Zdjęcia: Łukasz Malinowski – Malinowski-l.blogspot.com