Narciarstwo ze swoją kulturową otoczką jest odzwierciedleniem stanu narodowego ducha? Tę z pozoru karkołomną tezę łatwo udowodnić, spoglądając wstecz i porównując zachowania polskich narciarzy w różnych okresach ostatniego stulecia.
Spójrzmy najpierw na narciarstwo międzywojenne.
NARCIARZE II RP
Był to wówczas sport elitarny, ale równocześnie osoba decydująca się na wyjazd narciarski w Tatry lub na „wyrypę” w Karpaty Wschodnie (Czarnohora, Gorgany, itd.) decydowała się na trudy i niewygody takiej wyprawy.
Elitaryzm przejawiał się przynależnością do środowiska, które zimą decydowało się na drogi sport. Trzeba było kupić sobie sprzęt, wyjechać koleją lub automobilem w góry. Jeśli to było Zakopane, to trzeba było się pokazać nie tylko na stoku, ale i „na mieście”, wśród przyjeżdżającej tu jeszcze od czasów zaborów artystycznej bohemy i czołówki polskiej inteligencji. Wieczorami opowiadano sobie narciarskie przygody z gór i z… Krupówek (gdy zima była sroga, nikogo nie dziwił narciarz mknący nimi w dół), bawiono się w Morskim Oku, Cukierni Zakopiańskiej, na ulicy mijano Kornela Makuszyńskiego, Adolfa Dymszę, Witkacego. Ukoronowaniem rozwoju Zakopanego było przyznanie miastu roli gospodarza Mistrzostw Świata w konkurencjach alpejskich w 1939 roku. Z tej okazji zbudowano między innymi kolej na Kasprowy Wierch.
Inną specyfikę miały wyprawy na południowo-wschodnie kresy II Rzeczypospolitej. Jak można przeczytać w sprawozdaniu Polskiego Związku Narciarskiego z roku 1926, podpisana została umowa z ówczesnym Ministerstwem Kolei na 33 proc. zniżki dla podróżujących narciarzy. Człowiek jechał ówczesną koleją niezbyt szybką, ale za to punktualną, wiózł ze sobą sprzęt, plecak, walizkę. Potem przesiadał się na prowincjonalnej stacji do wąskotorowej kolejki wożącej na co dzień drewno z gór. O dziwo, rozkład jazdy tej małej kolejki był dostosowany do godzin przyjazdu pociągu z Warszawy, Krakowa czy Lwowa. Na końcu czekała potencjalnego zjazdowca wyprawa do schroniska, następnego dnia wymarsz w góry i dopiero na końcu zjazd po górskich bezdrożach w stronę doliny. Ileż potem powstawało opowieści, wspomnień, zwłaszcza gdzieś w odległych miastach. Na przykład, w Warszawie podczas balu narciarskiego: we wspomnianym Sprawozdaniu PZN przeczytać można, że „dla celów propagandy w stolicy urządzono reprezentacyjny bal, który według prasy był najświetniejszą imprezą karnawałową Warszawy”.
Międzywojenne narciarstwo było stylem życia. Jako naród, ale też jako narciarze, stawaliśmy się równorzędnymi partnerami Europy. Zakopane choćby było znaczącą europejską stacją narciarską ze swoimi dwiema kolejami liniowymi i wyciągiem saniowym
Międzywojenne narciarstwo było więc stylem życia, wyprawą w góry dzikie lub bardziej cywilizowane. Jako naród, ale też jako narciarze, stawaliśmy się równorzędnymi partnerami Europy. W ostatnim przedwojennym sezonie narciarskim 1938/1939 Zakopane było znaczącą europejską stacją narciarską ze swoimi dwiema kolejami liniowymi i wyciągiem saniowym. Ówcześni narciarze to ludzie zorganizowani w PZN, patrioci wytyczający nowe szlaki na pograniczu II RP z Rumunią, elita nowego pokolenia dorastającego w wolnej nareszcie ojczyźnie.
WOJNA
Okupacja pośród bezkresu zbrodni przyniosła Polsce prawodawstwo dotyczące m.in. zakazu posiadania i używania nart. Mój ojciec, Tadeusz Żaba, opowiadał historię z tamtego okresu. Była zima 1942 roku. W okolicach Przeworska, w długich wąwozach przykrytych śniegiem, dwaj młodzi ludzie, Tadeusz Sztolf i mój tata, jeździli potajemnie na nartach. Pewnego dnia ojciec, jadąc samotnie wąwozem, natknął się w dolinie na piętnastoosobową grupę SS-manów. Również i oni jeździli w tym miejscu na nartach. Młody człowiek struchlał z przerażenia. Także i Niemcy byli zaskoczeni. Nerwową ciszę przerwał oficer, który uniósł prawą rękę w hitlerowskim pozdrowieniu, lecz zamiast „Sieg heil” powiedział… „Schi heil!” (Cześć nartom!). Słowa te były nie tylko przyzwoleniem na dalszą jazdę Polaka, ale też symbolizowały solidarność narciarzy. Niemcy trenowali jeszcze przez jakiś czas, a potem odjechali w stronę drogi, gdzie czekały na nich samochody. Ośmielony tolerancją SS-manów ojciec nie wracał tego dnia do Przeworska bocznymi ścieżkami, lecz wędrował na nartach wzdłuż głównej drogi. Przejeżdżał tamtędy wozem konnym inny żołnierz niemiecki. Gdy zobaczył Polaka z nartami, zatrzymał wóz i zarekwirował sprzęt. Od tego dnia mój tata dzielił ludzi na narciarzy i symbolicznych „furmanów”, którzy nie odczuwali owej narciarskiej solidarności. Zarówno jednych, jak i drugich często spotykał w swoim długim życiu.
PRL, PRL..
Powojenne Polaków narciarstwo to zaprzeczenie tego przedwojennego. Sport ten zaczyna być egalitarny. Domy wypoczynkowe Funduszu Wczasów Pracowniczych poczęły przyjmować tysiące ludzi pracy – także zimą. Zatrudnieni w FWP pracownicy „kulturalno-oświatowi” uczyli „przodującej siły narodu” jazdy na nartach. Ludzie nie posiadający odpowiednich strojów i przygotowania kondycyjnego garnęli się chętnie – czemu trudno się dziwić – do rozrywki zarezerwowanej niegdyś dla elit. Domy wczasowe Szczyrku i innych górskich miejscowości, w których w wojenne zimy przebywali na wypoczynku i rekonwalescencji żołnierze niemieccy, pełne były pozostawionego przez okupanta sprzętu. Na tych nartach tuż po wojnie jeździła klasa robotnicza.
Nie jest przypadkiem, że wielu działaczy opozycyjnych jeździło na nartach i że dyskusje polityczne toczyły się w zaciszach górskich schronisk, czego najbardziej znanym przykładem były spotkania w granicznych karkonoskich schroniskach dysydentów polskich i czeskich
Narciarz powojenny, narciarz okresu stalinizmu, to z jednej strony Polak cieszący się, że przeżył wojnę, zadowolony z nawet bardzo prymitywnych warunków panujących w górach. Z drugiej strony odczuwalny był spadek poziomu intelektualnego przeciętnego narciarza. Narciarstwo w każdym kolejnym okresie historii XX wieku było prostym odbiciem kondycji państwa i narodu.
Widać to było i w latach następnych. Socjalistyczna ojczyzna „rosła w siłę, a ludziom żyło się dostatniej”. Budowano wyciągi. Inwestorami było państwo, działające przez państwowe zakłady pracy. Gros nowego sprzętu produkowano w wytwórniach w miastach południowej Polski: narty w Szaflarach, buty w Krośnie, wiązania w Bielsku-Białej. Tylko część sprzętu trafiała z zagranicy wraz z coca-colą, czekoladą i innymi peweksowskimi towarami. Coś jednak trzeszczało w socjalistycznej równości. Miliony ludzi chciały jeździć na nartach, lecz czekając na wjazd wyciągiem miłośnicy białego szaleństwa już byli podzieleni. Jedni stali w kolejce dla działaczy i zawodników, inni kierowali się do wejścia „komercyjnego”, czyli do wjazdu dwa lub trzy razy droższego od podstawowej ceny biletu. Cała reszta stłoczona w długiej kolejce pchała się z przekleństwem na ustach. Wprawdzie w ośrodkach narciarskich nie powstawały komitety kolejkowe, ale część naszej codziennej zapobiegliwości w zdobywaniu towarów przenosiła się na narty. Ktoś komuś „trzymał” miejsce w kolejce, ktoś się wpychał depcząc po nartach innych osób, ktoś inny dawał po prostu w łapę panu Jasiowi z peronu, który w godzinach pracy wyciągu stawał się panem życia i śmierci. To pan Jasiu decydował, kto wejdzie pierwszy, komu podany zostanie orczyk oczyszczony ze śniegu, a kto otrzyma derkę, chroniącą przed zimnem podczas jazdy wyciągiem krzesełkowym. W Kuźnicach w środku nocy ustawiali się narciarze, chcący przed południem wyjechać na świętą Kasprową Górę. I nagle w tym zdesperowanym tłumie, w trzech rodzajach wejść na wyciąg (plus wejście „z boku” płatne do kieszeni pana Jasia) pojawiała się panna Krysia, która nie tylko w piosence Wojciecha Młynarskiego „królowała na turnusach nie od dzisiaj”. Ta nasza lokalna Marylin Monroe, za którą podążał tęskny wzrok zawodników, amatorów, notabli i pana Jasia, przychodziła w towarzystwie opalonego goprowca lub instruktora, niosącego jej narty. Olśnienie, chwila zapomnienia, ale już po chwili czar pryskał i przeciętny narciarz powracał do rzeczywistości. Gdy w końcu wyjeżdżał na Kasprowy, Gubałówkę czy Skrzyczne, ponownie stawał się wyzwolonym człowiekiem. Już nie stał stłamszony w szarym tłumie, już profesor nie musiał się kłaniać panu Jasiowi lub lokalnemu sekretarzowi partii, który zawsze dysponował pulą wejściówek. I to poczucie wolności było nagrodą za trudy dostania się na górę.
Chyba nie jest przypadkiem, że wielu działaczy opozycyjnych jeździło na nartach i że dyskusje polityczne toczyły się w zaciszach górskich schronisk, czego najbardziej znanym przykładem były spotkania w granicznych karkonoskich schroniskach dysydentów polskich i czeskich.
WOLNE NARTY
Wraz ze zmianami po czerwcu 1989 zmieniało się narciarstwo. Nowy prezydent Lech Wałęsa mówił przewrotnie, że stawia na lewą nogę polityczną, aby wzmocnić nogę prawą. Toż to opis wyjęty z programu nauczania narciarstwa! „Obciążamy nartę zewnętrzną zamierzonego skrętu” – czyli chcąc skręcić w prawo, obciążamy nartę lewą. Prezydent nie zdawał sobie w tym momencie sprawy, jak blisko był podstaw prawidłowego poruszania się na nartach…
Nastały w końcu czasy współczesne. Minął romantyzm wypraw i wyryp narciarskich. Na stoki wiozą ludzi nowoczesne wyciągi kanapowe, na których narciarze nie chcąc tracić czasu, prowadzą rozmowy telefoniczne, odbierają maile, przeglądają wieści na Facebooku. Jeszcze rodzice obecnego młodego pokolenia godzili się na noclegi w chałupach nie przystosowanych do wynajmu pokoi. Dzisiaj ich dzieci odrzucają ofertę pensjonatu tylko z powodu braku dostępu do Internetu. Na nartach stanęło zupełnie nowe społeczeństwo. Wyjazd w Alpy jest tylko nieco dalszą podróżą niż w polskie czy słowackie góry. Lepszej jakości sprzęt pozwala na zaspokojenie wyszukanych potrzeb. Jedne narty służą do jazdy po trasie długim skrętem, a inne do jazdy poza trasami, te są do głębokiego puchu, a te do skitouringu. Ba, nawet pośród tej ostatniej grupy pojawia się specjalizacja. Są chociażby skitourowcy, dla których główną atrakcją jest jak najszybsze wejście na szczyt, a sam zjazd nie jest już tak ważny. I takiej grupie klientów natychmiast odpowiadają producenci sprzętu super lekkimi nartami pozwalającymi szybciej zdobyć wymarzoną górę.
Dziś na nartach jeździ zupełnie nowe społeczeństwo. Wyjazd w Alpy jest tylko nieco dalszą podróżą niż w polskie czy słowackie góry. Przeciętny polski narciarz dysponuje lepszą techniką jazdy niż jego rodzice. Ale i rzadko doznaje romantyzmu dawnych wypraw na zaśnieżone, nieubite stoki
Jazda dzięki sprzętowi stała się szybsza, podobnie jak szybciej kręci się wokół nas świat. Przeciętny polski narciarz dysponuje lepszą techniką jazdy niż jego rodzice. Znacznie więcej ludzi korzysta z usług szkół narciarskich. Dużą grupę klientów szkół stanowią dzieci, co pozwala z optymizmem patrzeć na rozwój rodzimego narciarstwa. Dzieci i młodzież niepełnoletnia obowiązkowo jeżdżą w kaskach, bo wymagane jest to ustawowo. Lepsze jakościowo stroje pozwalają na uprawianie narciarstwa nawet w silne mrozy. Rzadkością na trasie jest człowiek, który nie umie w miarę sprawnie skręcać i zjeżdża na „krechę”. Coraz rzadziej można nawet spotkać narciarza upojonego alkoholem (choć wciąż jest to problem).
Czy więc ideał sięgnął zaśnieżonej trasy? Niestety, podobnie jak w naszym codziennym życiu, przeciętny narciarz nie pozna już romantyzmu dawnych wypraw na zaśnieżone, nieubite stoki. Wśród łomotu głośnej muzyki nie usłyszy wiosennego śpiewu ptaków. Zawsze jest coś za coś.
NORMALNOŚĆ ZA COŚ.
Stajemy się normalnym krajem również i w narciarstwie. Widać to świetnie na przykładzie narciarstwa wyczynowego. Jeszcze niedawno, chociażby na przełomie lat 60. i 70. ubiegłego wieku, wyraźne były różnice pomiędzy Polską a światem zachodnim. Francuz Jean Claude Killy po zdobyciu na zimowych Igrzyskach Olimpijskich w Grenoble trzech złotych medali (1968 rok) przekuł swoje sukcesy sportowe w biznesowe. Dziś wszyscy znają i stację narciarską w Alpach noszącą jego imię, i stroje narciarskie Killy. Wśród jego przedsięwzięć znalazło się m.in. przewodniczenie komitetowi organizacyjnemu Igrzysk w Albertville, rajdu Paryż-Dakar, reprezentowanie interesów koncernu Coca-Cola w Europie, itd. Na tym tle ówcześni polscy mistrzowie wyglądali bardzo swojsko. Największe sukcesy tonęły po chwili pośród rozlicznych zakrapianych fet wydawanych na cześć narodowych bohaterów. W oparach alkoholu i absurdu kończyły się kariery wielu naszych idoli. Upłynęły jednak niespełna trzy dekady i nowi nasi mistrzowie w innym stylu kończą sportową aktywność i z innym bagażem wkraczają w życie pozasportowe. Sprawnie łączą trudy codzienności wyczynowca, biznes pozwalający godnie żyć po zakończeniu kariery sportowej oraz ciężar popularności i postawy godnej bohaterów narodowych.
NARCIARZ BEZ GRZECHU
Grzechy główne polskiego narciarza? Nie ma takich! Polski narciarz dostosowywał się szybko do nowych uwarunkowań. Starał się być na czasie odnośnie nowych stylów jazdy. Poprzez polskich instruktorów poznawał szybko technikę biodrową Steina Eriksena, później francuską krystianię leggere. Zawsze ktoś przemycił z zagranicy najnowszy program nauczania szkoły austriackiej lub francuskiej. W 1968 roku reprezentacja polskich instruktorów PZN wyjechała do St. Anton na kongres nauczania narciarstwa Interski. Tam bezpośrednio zetknięto się z najnowszymi tendencjami i nowinkami technicznymi, zwłaszcza z tymi, które osobiście Polakom przedstawiał prof. Stefan Kruckenhauser. Dziś udział w międzynarodowych kongresach jest dla Stowarzyszenia Instruktorów i Trenerów Narciarstwa PZN chlebem powszednim. Wystawiamy na pokazy grupę Pol Ski Demo Team. W kontaktach z instytucjami światowymi, w jakości programów nauczania i systemu szkolenia – znormalnieliśmy. Nareszcie.