Żeby wygrać wojnę, trzeba nieraz przegrać bitwę – z Andrzejem Bargielem po wyprawie na K2 rozmawia Tomasz Osuchowski
część I
Tomasz Osuchowski: – Jędrek, co się robi po powrocie z dwumiesięcznej wyprawy na taką górę, jaką jest K2?
Andrzej Bargiel: – Wiesz, okazuje się, że i tu się fajnie żyje. Cieszę się nienajgorszą jesienią: jeździmy na rowerze, trochę się wspinamy. Ale że nie było mnie dwa miesiące, więc wracają zaczęte wcześniej bieżące sprawy. I nieco brakuje czasu.
A chcę jeszcze przed zimą wyjechać kilka razy w Alpy, żeby powspinać się na uznanych ścianach typu Eiger czy Petit Dru (północna ściana o wysokości 850 metrów uważana za jedną z sześciu klasycznych dróg wspinaczkowych w Alpach – przyp. TO). Mam też nadzieję, że przyjdzie dobra zima i będzie można sporo pojeździć na nartach. Śnieg daje mi najwięcej radości, jeśli jest go sporo także tu, w Polsce. Można wtedy częściej skorzystać z dobrych warunków, na dodatek bez większych kosztów.
Chciałbym też pojechać do Ameryki Południowej i przymierzyć się do Cerro Torre (liczący 3133 m n.p.m. szczyt, a właściwie iglica skalna, w Parku Narodowym Los Glacieras w Patagonii; zmienność pogody w regionie oraz wysokość ściany zachodniej – 2000 m! powodują, że uchodzi za jedną z najtrudniejszych technicznie gór na świecie; historię zdobywania Cerro Torre, zresztą barwną i pełną kontrowersji, pięknie pokazuje film Wernera Herzoga „Krzyk kamienia“ z 1991 roku – TO). Cerro Torre jest uważana za cud natury. Ostatni fragment jest taki, że do czekanów trzeba przygotować specjalne ostrza w formie łopatek, bo wchodzimy po bardzo stromym śniegu i musimy wykopać w seraku (od fr. sérac – rodzaj kruchego białego sera: wielotonowa bryła lodu, tworząca się w wyniku pękania lodowca wskutek ruchu progu lodowcowego ponad wybrzuszeniami i progami podłoża – TO) dziury, aby wydostać się na wierzchołek. Więc jest to wyzwanie. A drugim szczytem mógłby być Fitz Roy na granicy chilijsko-argentyńskiej (lokalna nazwa Cerro Chalten/Tehuelcze, co w języku Indian oznacza „dymiącą górę“ w związku z często otaczającymi ją chmurami; góra jest uznawana za trudną ze względu na ściany o wysokości 2300 m i kapryśną pogodę – TO).
Poza tym zaczynam międzynarodowy kurs przewodnicki IVBV, co z racji jego intensywności będzie mocno absorbujące (IVBV/UIAGM/IFMGA to skrót Międzynarodowej Federacji Związków Przewodnickich; wszyscy przewodnicy IVBV przechodzą podobny program szkolenia, mają równie wysokie kompetencje i są honorowani praktycznie na całym świecie; jedyną polską organizacją należącą do federacji IVBV jest PSPW – Polskie Stowarzyszenie Przewodników Wysokogórskich – TO).
A w przyszłym roku pewnie będzie znowu duża wyprawa. Jest czas, aby zastanowić się dokąd.
– Kiedy postanawiałeś przerwać wyprawę na K2, powiedziałeś: „Żeby wygrać wojnę, trzeba nieraz przegrać bitwę“. Wraz z kolejnymi informacjami o chorobach członków waszego zespołu i warunkach pogodowych, pomyślałem, że może przyjdzie ci podjąć trudną decyzję o wycofie. Miałeś już taką sytuację?
– Tak, kiedy byłem w wysokich górach pierwszy raz. Ale wtedy ciężar decyzji spoczywał na kierowniku tamtej wyprawy. Była szósta rano, piękna pogoda, jakby wszystko sprzyjało temu, aby tam wejść, lecz on powiedział: nie!
Takie momenty uczą – nabiera się dystansu do tego, co się robi. To ważne, bo przecież na końcu tego wszystkiego jest przygoda. Fajnie, że podróżujemy, oglądamy świat i mamy taką możliwość. Dawniej, za komunizmu, było przecież o wiele trudniej, choćby ze względu na polityczną izolację Polski czy różnicę siły nabywczej walut. Zresztą nawet moje początki nie były najłatwiejsze. Dzisiaj procentuje choćby nasze obycie w górskim świecie.
Teraz, pod K2, doświadczenie i okoliczności, a więc wszystkie znaki na niebie i ziemi, mówiły, że trzeba powiedzieć: stop!
– A skąd wziął się pomysł akurat K2?
– Myślałem o tej ścianie już będąc na Broad Peak, kiedy pierwszy raz na własne oczy zobaczyłem tę górę (o wyprawie Andrzeja na Broad Peak pisaliśmy obszernie w poprzednim wydaniu Ski Magazynu; artykuł, okraszony znakomitymi zdjęciami, których autorem jest Marcin Kin, można znaleźć na portalu skimagazyn.pl – TO).
Przekonałem się, że to faktycznie kawał ściany. Ponadto, co najważniejsze, w pewnym momencie pojawiła się we mnie świadomość, że mogę to zrobić. Bo nie sztuką jest stawiać sobie wyzwania – trzeba być pewnym, że jest się na nie gotowym. Na tym poziomie celu wszystko musi być racjonalne i odpowiedzialne. Tutaj przyszedł taki moment, że dojrzałem do K2: wiedziałem, że mam formę i że to odpowiedni moment.
Trochę jednak trwało, nim spięliśmy budżet. Byłem tam z ekipą górsko- filmową: Darkiem Załuskim, Kubą Poburką, Marcinem Kinem, Szymkiem Rzankowskim, Piotrkiem Pawlusem.
To był trzon wyprawy. Równolegle działała wyprawa Górskiego Himalaizmu Zimowego. Jej uczestnikiem był Janusz Gołąb, z którym chciałem tam współpracować – każdy dla osiągnięcia swojego celu, czyli zdobycia góry, tyle że nieco odmiennymi technikami. Janusz to gość, który ma olbrzymie doświadczenie. Potrafi poruszać się na dużej wysokości. Zresztą był na K2 trzy lata temu. Chyba jest jedyny dzisiaj, z którym… Nasze ekspedycje były niezależne, ale umówiliśmy się, że będziemy się wspierać.
Przygotowania zaczęły się już jesienią 2016 roku. Miałem okazję posiedzieć trochę w Chamonix. Zjechałem tam m.in. kuluarami, George‘a Mallory‘ego i Aiguille du Midi. Kiedy patrzy się na ten ostatni z perspektywy kolejki, nie wygląda zbyt przyjaźnie… To znakomite miejsce na trening. Na dole mieliśmy wynajęty dom. Tam zakładałem adidasy i można było biec na Mont Blanc. Na miejscu miałem też rower. Warunki wiosną są tam idealne i łapie się trochę wysokości, co później daje swobodę w wyższych górach.
Zjazdy, które tam zrobiłem, są faktycznie trudne, bo teren jest niezwykle eksponowany – jest rzeczywiście stromo. Są trawersy, na których wychodzi niebieski lód, a nachylenie przekracza 60° – momentami dochodzi do 65°. Żeby dało się tam działać, musi się złożyć kilka korzystnych warunków: najpierw odpowiedni opad, potem pora dnia itd. Jednym słowem, w takie zjazdy trzeba wstrzelić się bardzo precyzyjnie. Ściany są duże i strome. Tuż po opadzie śnieg nie jest dobrze związany i w każdej chwili grozi „wyjazd“. Również kiedy jest ciepło, wszystko spod ciebie wyjeżdża. A gdy jest zbyt zimno, to jest tak twardo, że trudno się utrzymać na krawędzi.
Miałem z sobą dwa czekany, zestaw do autoasekuracji, 60 metrów liny. Teraz znakomitą rzeczą jest Dynema, bardzo cienka, lekka i wytrzymała lina statyczna. Można mieć ze sobą nawet i 100 metrów, bo ważą około kilograma. Wprawdzie nie da się założyć na niej klasycznych przyrządów asekuracyjnych, ale z powodzeniem można zjeżdżać na wyblince (węzeł stosowany we wspinaczce m. in. na stanowisku asekuracyjnym i do autoasekuracji – TO). Jak jest bardzo stromo, to na podwójnej. Lecz w zupełności wystarcza.
By dostać się pod K2, leci się najpierw do Pakistanu. Z Islamabadu mieliśmy lecieć do Skardu, ale był problem z pogodą i musieliśmy pojechać przez Karakorum Highway (legendarny szlak lądowy, przecinający Karakorum i Himalaje; łączy Kashgar w Chinach z Rawalpindi w Pakistanie; jest jedną z odnóg starożytnego Jedwabnego Szlaku, którym setki lat temu karawany przewoziły towary z Chin do Europy; w całości ma około 1300 kilometrów długości i jest najwyżej położoną drogą międzynarodową na świecie; najwyższym punktem trasy jest przełęcz Khunjerab Pass, położona na 4693 m n.p.m.; Karakorum Highway zapewnia dostęp do pięciu z czternastu światowych ośmiotysięczników – TO).
Stamtąd mam wiele mieszanych uczuć. Przejeżdża się przez wioskę talibów. Widać, że nie są specjalnie przyjaźni do ludzi z zewnątrz i nieufni. Na taki przejazd korzysta się zazwyczaj z pomocy wojska z uzbrojonym żołnierzem wewnątrz samochodu – oprócz zewnętrznej eskorty! Teoretycznie przejazd jest zabezpieczony, ale jeśli się nie musi, to nie warto tego robić często.
Niby jest tam porządek i spokój, ale ci ludzie nie są do końca racjonalni i przewidywalni.
– Pamiętamy atak terrorystyczny na bazę wypraw w dolinie Diamir pod Nanga Parbat. Wieczorem 22 czerwca 2013 roku talibowie z pakistańskiej organizacji Jundullah otoczyli bazę, a następnie obrabowali i zastrzelili dziesięciu uczestników wypraw przygotowujących się do wejścia na szczyt. Wśród ofiar był wybitny słowacki przewodnik, himalaista i ratownik górski Peter Šperka.
– Takim konwojem dotarliśmy do Skardu. Tam przesiedliśmy się na stare terenowe Toyoty – modele podobno jeszcze produkowane w Pakistanie w latach 60. ub. wieku.
I pojechaliśmy do Ascole, małej wioski w dolinie Braldu. To punkt wypadowy na najwyższe szczyty wschodniego Karakorum: K2, grupę Gasherbrumów, Broad Peak.
Dalej do bazy większość sprzętu przenoszą przez lodowiec osiołki. Choć większość ludzi nie jest na tyle zamożna i dźwiga ciężar na własnych ramionach. W sandałach czy jakichś klapkach po lodowcu. To jakieś 100 km. Jest tam zwykle bardzo ciepło, więc nie ma problemów z wychłodzeniem. Przeciwnie: we znaki dają się właśnie duże upały. Co może wyglądać kuriozalnie, bo przecież jest się na lodowcu. I w takim skwarze trzeba przejść po 25-30 km dziennie. Trudność polega także na poruszaniu się w trudnym, bo pełnym ruchomych kamieni, terenie.
ciąg dalszy nastąpi