Szwajcaria przyciąga ludzi żądnych przygód, ale i nie stroniących od luksusu. Nic dziwnego, że bywał tam – i bywa! – również najsławniejszy agent świata, kryjący się pod kryptonimem 007. czyli Bond. James Bond.
Tę scenę pamiętają wszyscy: brawurowa ucieczka na nartach przed pretorianami demonicznego Ernsta Stavro Blofelda – nocą, pod gradem kul, z efektownymi skokami, częściowo między drzewami, a w końcowej partii na jednej narcie. Wszystko zaś po zboczach Schilthorn – z wysokości 2970 m n.p.m. do dna doliny (miasteczka Mürren) w przepięknej scenerii Alp Berneńskich.
Blisko pięciominutowa sekwencja pochodzi z jednego z najsłynniejszych filmów o przygodach Bonda „W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości” z 1969 r. (w rolę agenta wcielił się George Lazenby, a szefa organizacji WIDMO – Telly Savalas).
Straceńczy z pozoru, lecz naturalnie udany, zjazd Bond zaczynał z surowego architektonicznie (głównie stal i szkło) baru wybudowanego na szczycie Schilthornu na potrzeby turystów i narciarzy. Z czasem lokal przerodził się w słynną restaurację Piz Gloria. Dziś szczyci się ona zarówno klasą serwowanych potraw, jak możliwością podziwiania okolicy z obrotowej platformy (na wykonanie pełnego cyklu – dającego panoramę 360 stopni – potrzebuje 55 minut). Magnesem jest też naturalnie historia z Bondem. Na sam Schilthorn w pół godziny można dostać się z doliny kolejką linową. Narciarze i snowboardziści mogą spróbować zjechać ze szczytu czarną trasą – reklamowaną nie tylko jako ta, którą uciekał 007, ale też jako najdłuższa w regionie Jungfrau. To tam każdej zimy – od 1928 roku – rozgrywany jest „najdłuższy na świecie bieg zjazdowy” zwany Inferno. Od lata w tamtejszej Touristorama czynne jest muzeum (a wedle niektórych park rozrywki) Bond World 007. Można w nim obejrzeć filmy z naszym bohaterem, a na interaktywnych wystawach poznać inne kulisy jego akcji i miłostek. Skądinąd okolica okazuje się nieustannie atrakcyjna dla filmowców – w ostatnich latach tamtejsze plenery wykorzystuje do swoich produkcji Bollywood. W efekcie w Interlaken, największym miasteczku okolicy, można nie tylko spotkać gwiazdy tego gatunku, ale też zjeść kolację w jak najbardziej oryginalnej, bo prowadzonej przez Hindusów na potrzeby ich rodaków, indyjskiej restauracji.
Ale w Szwajcarii można natknąć się na Bonda i dziś. Oto bowiem osiadł tam bodaj najsłynniejszy z odtwórców tej roli, czyli sir Roger Moore. Liczący 85 lat aktor upodobał sobie uroki (i komfort) słynnego kurortu Crans Montana w regionie Wallis. Tłumaczy, nie bez racji, że „na całym świecie nie spotkał spokojniejszego i piękniejszego miejsca”.
Zachwycił się nim zapewne nie tylko z racji klimatu tej wioski. Położona na nasłonecznionym, bo południowym zboczu jednego z masywu Alp Berneńskich, próbuje łączyć wymagane przez większość swoich gości luksusy i nowoczesność z górskim charakterem (niestety, w latach 70-tych wybudowano tu kilka wysokich blokowisk z apartamentami na wynajem). Gwarantuje im również widok na nieodległy Matterhorn, a także Mont Blanc i całą panoramę innych cztero- i trzytysięczników. Na opinię sir Moore’a wpłynęła też zapewne sława tutejszych hoteli. Aż pięć z nich chwali się pięcioma gwiazdkami „sup”, a dwa na dodatek dosłużyły się prestiżowego w branży certyfikatu Swiss Deluxe.
Swoje zrobiły pewnie wreszcie sięgające ponad stu lat tradycje świetnego miejsca dla miłośników nart i golfa. Pierwszy hotel w Crans Montana otworzył drzwi dla turystów w 1893 r. Ale międzynarodowa kariera kurortu zaczęła się dopiero po wybudowaniu drogi wspinającej się z dna doliny na wysokość 1500 m n.p.m. Inicjatorem inwestycji był pewien ekscentryczny lekarz z Genewy, którego zachwyciła okoliczna sceneria i jakość tutejszego powietrza. Co więcej, dr Stephani postanowił rozsławić spokojną dotąd alpejską wioskę – i użył do tego swoich pacjentów spośród dziennikarzy.
Dziś z lotniska w Zurychu można dotrzeć do Crans Montana komfortowym pociągiem w niespełna dwie i półgodziny (wliczając w to trwającą obecnie ledwie 12 minut podróż funicularem z Sierre). Można też tu oczywiście dojechać samochodem (górskie serpentyny czekają kierowców jedynie na ostatnim odcinku). Miasteczko – bo tak chyba trzeba obecnie mówić o Crans Montana – liczy 6400 stałych mieszkańców, ale w szczycie sezonu przyjmuje ok. 50 tys. gości. Ma swoje kasyno, 12 publicznych basenów (prócz tych hotelowych) oraz, co nie jest bez znaczenia zważywszy na profil klientów, 186 rozmaitych sklepów – w tym firmowych placówek najlepszych marek świata.
Spośród 140 km tutejszych tras 15 km uznawanych jest jako trudne, przeważają jednak niebieskie (55 km) i czerwone (70 km). Ale największą zaletą nart w Crans Montana jest piękna sceneria. Nie chodzi przy tym tylko o panoramę, ale też choćby o formy skalne tuż przy samych trasach. Wystarczy, na przykład, lekko tylko odbić z nartostrady pod Les Violettes (2250 m n.p.m.), by znaleźć się w głębokim na dobre 30 m kanionie, nie bez powodu porównywanym przez niektórych do amerykańskiego Colorado.
Wrażenie robi też oczywiście rozległe plateau lodowca Plaine Morte i prowadząca z niego urozmaicona (choć czasem zatłoczona) trasa zjazdowa do samej Montany. Wyjątkowość nart w Crans Montana polega wreszcie na tym, że tu się je celebruje. Tutejsi bywalcy, przykładowo, nie sprowadzają przerwy na posiłek do pospiesznego wchłonięcia zupy, talerza makaronu bądź kanapki i ewentualnie wypicia kufla piwa. Dla nich oznacza ona trwającą nawet i dwie godziny wielodaniową ucztę, najlepiej na tarasie restauracji Chetzeron (2100 m n.p.m.) To zaadaptowana przed kilku laty do nowej roli górna stacja dawnej kolejki linowej – z nowoczesnym, acz eleganckim wystrojem. Klasę trzyma także obsługa, o kuchni nie wspominając. Nie bez powodu krytycy kulinarni co rusz wymieniają Chetzeron wśród najlepszych górskich restauracji Alp.
Ceny? Cóż, nie są niskie – jak w całej stacji zresztą. Wystarczy wspomnieć, że w popularnym jako miejsce apres ski barze Zerodix za czarkę zupy gulaszowej trzeba zapłacić 12 franków. Muzyka za to jest w Zerodix świetna: nie dość, że grana na żywo, to jeszcze w repertuarze nie ma ludycznych szlagierów w konwencji disco polo. Solidny band gra własne wersje rockowych standardów z minionego półwiecza. Okazuje się, że mogą przy nich wspólnie bawić się po nartach wszystkie generacje, i te hippisowskie, i te nastoletnie.
Niestety, Sir Moore nie jeździ już na nartach. Niegdyś był to jego ulubiony sport, ale, jak wyznaje, przestał go uprawiać zarówno z racji wieku, jak i dlatego, że nie lubi snowboardzistów. Na stoku go zatem w Crans Montana nie spotkamy.