Żołnierka i alpejka

Dzięki twardości swego charakteru jest najlepszą zawodniczką w historii polskiego narciarstwa alpejskiego.

Przez cały okres startów w zawodach, a później w trakcie wieloletniego szkolenia zarówno amatorów, jak przyszłych instruktorów, szukałam kogoś, kto mógł być dla mnie wzorem i dawać inspirację do dalszej pracy. Kogoś, dla kogo narciarstwo to nie tylko jazda, ale sposób na życie.

Okazało się, że w tym samym mieście, kilka ulic ode mnie, mieszka znana mi od dziecka Barbara Grocholska-Kurkowiak. Dwukrotna olimpijka, mistrzyni akademickich mistrzostw świata, dwudziestopięciokrotna (!) mistrzyni kraju, wieloletnia reprezentantka Polski na zawodach międzynarodowych. Wreszcie trenerka, która wychowała wielu doskonałych sportowców.

Z POWSTANIA POD TATRY

Pochodzi z wielodzietnej rodziny z tradycjami. Gdy ma 12 lat, wybucha II wojna światowa. Ona mieszka wtedy w Warszawie i uczy się w szkole sióstr Niepokalanek. Maturę zdaje na tajnych kompletach. Bierze udział w powstaniu warszawskim. Jest sanitariuszką i ma pseudonim „Kuczarawa” – tak ją nazywają koleżanki z powodu mocno kręconych włosów. Nic to, że cierpi na ostrą astmę. Jak sama wspomina, podczas przedzierania się kanałami była tak przerażona, że choroba jej jakoś nie atakowała. To w takich okolicznościach kształtuje się jej charakter. Waleczność, odwaga, poświęcenie, ale również podatność na stres – wszystko to widać było później podczas jej kariery zawodniczej.

Właśnie z powodu astmy po wojnie przyjechała w Tatry, by podleczyć się górskim powietrzem. Chodzi do szkoły gospodarczej w Kuźnicach. Stawia pierwsze kroki na nartach. Okazuje się, że ma do nich wielki talent. Po skończeniu szkoły, zostaje w Zakopanem na stałe. Pracuje jako bufetowa na Kasprowym Wierchu, tam też mieszka. Przed rozpoczęciem pracy ma zwyczaj dla treningu samotnie zjeżdżać do Kotła Gąsienicowego (potem trzeba oczywiście podejść na nogach, bo jeszcze nie było tam wyciągu). Latem kocha wspinaczkę. Na wycieczki wybiera się zwykle wraz z zaprzyjaźnionymi pracownikami PKL. W górach spędza każdą wolną chwilę. Szybko aklimatyzuje się na Podhalu, a i lokalna społeczność akceptuje ją w końcu jako „swoją”.

TRUDNA DROGA NA START

Symbolicznym początkiem alpejskiej kariery Barbary Grocholskiej stał się start w zawodach o Puchar PKL. Trasa wiodła spod dzwonu na szczycie Kasprowego Wierchu przez Myślenickie Turnie, nartostradą z metą w Kuźnicach. Zjawiła się czołówka polskich zawodniczek. Lecz to debiut nikomu nie znanej dotąd narciarki, która wywalczyła trzecie miejsce, stał się największą sensacją.

Przyjęto ją do klubu SNPTT Zakopane, a potem do kadry narodowej, w której już na samym początku wywalczyła tytuł akademickiej mistrzyni świata. Wielokrotnie zdobywała medale mistrzostw Polski, w których przez prawie 18 lat nie miała sobie równych. Reprezentowanie kraju było dla niej zaszczytem. Do tego stopnia, że gdy wypadła z trasy zawodów w Tatrzańskiej Łomnicy, ze wstydu zakryła „orzełka” na piersi.

Choć odnosiła wiele sukcesów, starty za granicą wiązały się ze wzmożonym stresem. Wspomnienia wojenne oraz presja ówczesnej władzy, powodowały blokadę psychiczną. Ta nie pozwalała uzyskać wyników, na które byłoby ją stać, gdyby startowała w normalnych warunkach. Przykładem tego były „przygotowania” na Kalatówkach do igrzysk olimpijskich w Oslo w 1952 roku: pod pretekstem spotkań z psychologiem, zawodniczki były nakłaniane do szpiegostwa i donosicielstwa oraz przestrzegane przed jakimikolwiek kontaktami z reprezentantami innych krajów.

Miarą prawdziwego mistrzostwa w sporcie nie są medale, ale droga do sukcesu

Mimo presji, Barbara zajęła w Oslo wysokie trzynaste miejsce w zjeździe i czternaste w gigancie. Żaden z Polaków dotąd nie powtórzył jej wyczynu. Ciężko przepracowała kolejne 4 lata do igrzysk w Cortina d’Ampezzo. Trenowała pod okiem Tomasza Gluzińskiego i Stefana Dziedzica, a już sama szlifowała formę, biegając po górach. Niestety, podczas giganta tuż po przejechaniu najtrudniejszego odcinka, już na płaskim, przewróciła się i doznała kontuzji ręki. Uniemożliwiło jej to start w slalomie. Ale zjazdu nie odpuściła: z zabandażowaną ręką, przymocowaną za pomocą gumy od weki do kijka, wystartowała i… wywalczyła siedemnasty czas!

W jej karierze kontuzji było sporo, na dodatek zazwyczaj tuż przed bądź w trakcie ważnych zawodów. Przykładowo podczas mistrzostw świata w szwedzkim Åre w 1954 roku, chcąc pokazać koleżankom najlepszy sposób na pokonanie trasy, wpadła w zaspę i skręciła nogę. W zawodach już wystartować nie dała rady.

Wielkim jej marzeniem był wyjazd na olimpiadę do Squaw Valley w USA, bo oprócz startów, mogła to być okazja do spotkania się z bratem, którego nie widziała od czasów wojny. Forma rosła z treningu na trening. Ba, umiała wtedy godzić narciarstwo z macierzyństwem (była już matką dwu córek). Sezon zapowiadał się wyjątkowo dobrze. Niestety, podczas treningu we włoskiej Cervinii upadła i skręciła kolano. W efekcie noga trafiła do gipsu. Nie dając za wygraną, po kilku dniach przypięła narty i próbowała jeździć z gipsem, budząc szacunek na stoku. Ale choć wróciła do formy, to z powodów finansowych polskich narciarzy, w tym Barbary Grocholskiej-Kurkowiak, nie wysłano wówczas za ocean na igrzyska.

Czynną zawodniczką była do roku 1968: prócz medali na mistrzostwach Polski, dziewięciokrotnie triumfowała w Memoriale im. Bronisława Czecha i Heleny Marusarzówny, uznawanym za jedne z najbardziej prestiżowych zawodów w Europie. Jej ulubioną konkurencją był zjazd, choć i w slalomie prezentowała nienaganny styl i piękną sylwetkę.

SZKOŁA SPORTU, SZKOŁA ŻYCIA

Po zakończeniu kariery zawodniczej, skończyła studia na Wyższej Szkole Wychowania Fizycznego w Krakowie i zajęła się trenowaniem zakopiańskich dzieci. Nie tylko pokazywała, jak jeździć na nartach, ale i wychowywała. Uczyła wrażliwości na piękno gór i natury, a przede wszystkim – na drugiego człowieka. Wpajała sumienność i systematyczność. Radziła, jak pokochać wysiłek i ciężką pracę, bez których nie można osiągnąć sukcesu. W treningach mógł uczestniczyć tylko ten, kto radził sobie w szkole. Uczulała, by szanować przeciwnika i przestrzegać zasad fair play (ją samą Polski Komitet Olimpijski uhonorował nagrodą Fair Play za całokształt kariery sportowej oraz medalem Kalós Kagathós, przyznawanym wybitnym sportowcom, którzy osiągnęli sukcesy również poza sportem). Nikt tak jak ona, nie potrafił zachęcać podopiecznych do aktywności: dbała jednak nie tylko o motorykę zawodników, ale i rozbudzała w nich ciekawość świata.

Równocześnie udawało jej się godzić życie sportowca z rolą żony i matki czterech już córek.

Kariera Pani Barbary przypadła na trudne czasy. Brakowało sprzętu i infrastruktury. Wyjazdy na treningi za granicę były niemal utopią. A w kraju przed treningiem zawodnicy sami musieli ubić trasę, wnieść na nią tyczki, a potem rozstawić slalom. Jej historia jest dowodem na to, że miarą prawdziwego mistrzostwa nie są medale, ale cała droga do sukcesu. I że z każdej sytuacji można wyjść silniejszym.

Pytanie, jak wyglądałyby sportowe losy Barbary Grocholskiej-Kurkowiak, gdyby można było połączyć jej filozofię sportu z możliwościami, jakie dziś mają zawodnicy i jakie daje współczesny wyczynowy sport.

Zdjęcia: Archiwum Barbary Grocholskiej-Kurkowiak