Grossarl – Alpy na ludzką miarę

Grossarl

Tekst: Magda Pinkwart
Zdjęcia: Sergiusz Pinkwart

Wielkie, alpejskie doliny często mają obszar większy niż nasze Tatry. Onieśmielają lodowcami, trzytysięcznikami i międzynarodowym towarzystwem na stokach. Grossarl, niewielka i pocztówkowo piękna, irytuje podwójnie. Bo tak właśnie mogłoby wyglądać górzyste południe Polski.


Żółta, czy niebieska? – zapytał Sergiusz patrząc przez okno, i swoim zwyczajem, nie czekając na moją opinię sam sobie udzielił rady: – Żółta, bo zapowiada się ładna pogoda.
Od kilku dni mieszkaliśmy w pensjonacie w maleńkim Grossarl i z okien pokoju widzieliśmy dolną stację jednej z dwóch kolejek linowych, które od rana wywoziły narciarzy na ośnieżone stoki Kreuzkogel. Wagoniki niebieskie (Hochbrandbahn) upodobali sobie snowboardziści i poszukiwacze adrenaliny, bo choć górna stacja była zaledwie na wysokości 1322 m n.p.m. – czyli w alpejskich warunkach bardzo nisko, to czerwone trasy zjazdowe wymagały sporych umiejętności. Żółte gondolki (Panoramabahn) wynosiły na 1849 m n.p.m. rodziny z dziećmi i narciarzy, którzy wyżej niż sportowe emocje cenili sobie piękne widoki i relaksacyjną jazdę szerokimi, łatwymi trasami. No i nie bez znaczenia był fakt, że przy górnej stacji Panoramabahn była obszerna i całkiem niedroga hütte, czyli alpejska restauracja, w której strudzeni sportowcy mogli pokrzepić się wienerschnitzlem, albo wurstem z frytkami, a na deser apfelstrudlem, czy choćby solidnie ozdobionym bitą śmietaną eierlikörem, czyli podawanym na ciepło ajerkoniakiem (we włoskim Tyrolu znanym jako „bombardino”).



Ośrodek narciarski Grossarl ma zaledwie 73 kilometry tras narciarskich i 17 wyciągów. Gdy powiedziałam to Sergiuszowi, który jest rodowitym zakopiańczykiem, zrobił się czerwony i był gotowy się na mnie obrazić, bo myślał, że naśmiewam się z jego ukochanego Podhala.
A przecież to sama prawda.

Grossarl jest najmniejszym z pięciu regionów wchodzących w skład Ski amadé – największego austriackiego regionu narciarskiego położonego w pobliżu Salzburga. Liczby, które podają foldery są nie do wyobrażenia: 760 kilometrów tras narciarskich, 270 wyciągów i kolejek linowych i 5 obszarów, w których jest w sumie 25 ośrodków narciarskich.

A przecież to tylko wierzchołek góry lodowej imponujących statystyk.
Dlaczego tutaj raczej nie ma kolejek do wyciągów? Bo gdyby wszyscy narciarze chcieli wjechać w tym samym czasie na górę, to też by dali radę. Zdolność przewozowa wyciągów w Ski amadé to aż 365 000 osób na godzinę. Jadąc kolejką linową albo krzesełkową, można się opalać, podziwiać widoki, rozmawiać, albo wrzucać posty na Facebooka, bo na stokach górskich rozstawiono 400 bezpłatnych hot spotów rozsiewających wokół WiFi.

Masz dosyć zjeżdżania i chcesz odpocząć? Proszę bardzo. Przy trasach zjazdowych stoi 260 schronisk i restauracji. Dwieście sześćdziesiąt!
Chciałam zapytać Sergiusza, ile jest schronisk w Tatrach. Ale wolałam już nie poruszać drażliwego tematu. Sama sobie sprawdziłam. Wyskoczyła mi w Google lista wszystkich polskich schronisk i bacówek, gdzie możecie zjeść oscypka, albo choćby napić się herbaty. Zawiera 66 pozycji. Sześćdziesiąt sześć. Nic dziwnego, że do Ski amadé w ubiegłym sezonie zimowym przyjechało prawie półtora miliona osób. A w naszej Grossarl miejsc w hotelach jest więcej niż mieszkańców.

Noclegi noclegami, ale co ze śniegiem? Uspokajamy – będzie co najmniej do końca kwietnia. Choć nie wszędzie jest naturalny. Bo cztery tysiące armatek śnieżnych pracuje tu pełną parą, gdy tylko temperatura spada nocą poniżej zera. Nie jest to tanie – wyprodukowanie jednego metra sześciennego śniegu kosztuje 3,25 euro. Ale dlatego ratraki są tu wyposażone w specjalne czujniki, które mierzą grubość pokrywy śnieżnej. Dzięki temu wiadomo, gdzie trzeba dosypać, a gdzie natura sama „ogarnęła” sprawę.

Trasy są świetnie oznakowane, choć czasem trzeba się zastanowić, bo gdy w leśnej przecince krzyżują się cztery nartostrady, to łatwo stracić orientację. Dlatego wybieramy dziś kolejkę „Panoramabahn”, bo wywozi nas ponad górną granicę lasu. Jeszcze tylko podgrzewanym krzesełkiem podjeżdżamy na Kreuzkugel i możemy ogarnąć wzrokiem bezmiar salzburskich Alp. Zjeżdżamy powolutku niebieską trasą numer 3, czyli „familijną”. Nawet czterolatek, który niedawno stanął po raz pierwszy na nartach, nie ma większych problemów. A w połowie stoku zjeżdżamy na „parking”, to znaczy specjalny placyk z drewnianymi ławkami i huśtawkami dla dzieci. „Natur Platz” jest idealnie wkomponowany w środowisko. Można posiedzieć, popatrzeć na chmury kłębiące się w dolinie, a dziecko po zdjęciu nart może poszaleć na huśtawkach albo powalczyć na śnieżki z austriackim rówieśnikiem. Rozglądam się ciekawie, kto tu oprócz nas odpoczywa. Od przyjazdu do Grossarl zastanawiam się, dlaczego ten kurort jest jakiś inny, nie przypomina mi resortów narciarskich, choćby z Tyrolu. A przecież jest tu ta sama infrastruktura, ogromna dbałość o klienta, perfekcyjne przygotowane trasy, fantastyczny pensjonat, w którym na śniadanie kucharz przygotowuje nam omlety na indywidualne zamówienie, a w blaszanym kubełku chłodzi się prosecco. Są wypożyczalnie sprzętu sportowego Intersport, są na deser po obiedzie Kaiserschmarrn, czyli pokruszone naleśniki z cukrem pudrem. Przy dolnej stacji kolejki w restauracji przy ulicy, tak jak w każdym austriackim kurorcie, wieczorem zacznie się apréski, poleje się wino i piwo, a z głośników popłynie słynny przebój „Anton aus Tirol”. Wreszcie po powrocie do hotelu trafimy do dobrze wyposażonego spa z sauną fińską i rzymską – doskonałego miejsca, by odzyskać siły i zregenerować mięśnie po całym dniu spędzonym na stoku narciarskim. Czego więc w Grossarl mi brakuje?

Opalając się na drewnianej ławeczce „Natur Platz”, zrozumiałam: wokół nas są sami Austriacy. Nie ma Szwajcarów, dla których Austria jest rajem pełnym taniego, dobrego jedzenia. Nie ma też rosyjskich oligarchów, którzy tak kochają wyjazdy na narty do wielkich resortów. Dla Szwajcarów jest tu za daleko – oni wolą kurorty blisko swojej granicy. A dla oligarchów jest za tanio, a nazwa Grossarl nie wzbudzi zazdrości ich sąsiadów, którzy zapewne marzą o urlopie w Kitzbuhel czy Kaprun.
Dla nas to dobra wiadomość, bo oznacza, że na stoku większość narciarzy to lokalsi jeżdżący od dziecka, a przy tym – jak to Austriacy – rozsądni i uprzejmi. A my jesteśmy z małym dzieckiem, więc taka perspektywa nam się podoba.

Zjeżdżamy więc najpierw niebieską, łagodną familijną „trójką”, a potem podnosimy poprzeczkę i wybieramy bardziej wymagającą „jedynkę”, zwaną „Skiweg”. Według opisu powinna być jeszcze łatwiejsza od „trójki”, ale to pozory. Choć po szerokich halach Kreuzkugel wije się łagodnymi zakosami, to poniżej górnej granicy lasu staje dęba i krzyżuje się w paru miejscach z czerwoną „czwórką” (Finstergrube).
Po kilku dniach naszą ulubioną trasą stała się czerwona „piątka” (RSL Hochbrand). Szeroka, miejscami stroma, ale zawsze przygotowana i oferująca niesamowite widoki na położone w dolinie miasteczko.
Jedyna czarna trasa w tej okolicy, zaledwie 800-metrowej długości „siódemka” (Lärchenhang) skusiła Sergiusza, ale chyba był rozczarowany, bo spodziewał się solidnej, oblodzonej „ścianki” z kąśliwymi muldami, jak na Nosalu. A tymczasem stok, choć stromy, był bardzo szeroki i tak idealnie przygotowany ratrakami, że zjazd był w zasadzie rekreacyjny. Ale gdyby mu się nie podobało, nie zjechałby tamtędy kilkanaście razy z rzędu, prawda?

Ostatniego dnia przyszło gwałtowne ocieplenie i temperatura podniosła się do plus jedenastu stopni. Choć pokrywa śnieżna na halach położonych na dwóch tysiącach metrów miała aż dwa metry, to śnieg zrobił się mokry i ciężki, a dnem doliny ciągnęły tumany mgły z parującego intensywnie śniegu. Gdzieś nad szczytami uformował się wał z chmur, zapowiadając mocny, południowy wiatr halny, zwany tu föhn. Za kilka dni z pewnością znów sypnie, a temperatura spadnie poniżej zera. Ale teraz czas odwiedzić Salzburg – miasto Wolfganga Amadeusza Mozarta, a potem wracać do domu.

Magdalena i Sergiusz Pinkwart – pisarze, dziennikarze, podróżnicy, autorzy „National Geographic”, laureaci Nagrody Magellana. Od pięciu lat, odkąd urodził się ich syn – Wili, prowadzą popularnego bloga o podróżach z dziećmi dzieckowdrodze.com, gdzie popularyzują podróże rodzinne. Są gospodarzami programu „Dziecko w Drodze” na antenie Polskiego Radia Dzieciom.
Magdalena Pinkwart była związana z Muzeum Powstania Warszawskiego, pracowała także jako przewodnik w Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN. W mediach przeszła długą drogę od reporterki „Faktu” po redaktor naczelną magazynu telewizyjnego „Super TV”.