Tekst i zdjęcia: Jarosław Gwiazdowski
Ulubiona dolina alpejska Austriaków. Na lodowcu Hintertux można jeździć na nartach przez cały rok, ale zimą jest tu cała masa atrakcji. To turystyczne centrum Tyrolu.
Jestem ojcem dorosłej córki, studentki, a to nie jest wiek, w którym bezkrytycznie słucha się poleceń rodziców. Na szczęście jeszcze nie straciłem resztek autorytetu i gdy stanowczym tonem zażądałem, by wstała na śniadanie i przygotowała się do wyjazdu na narty, już za trzecim razem posłuchała. Dzięki temu zaoszczędziliśmy dwie godziny stania w korkach i sporo nerwów.
Bo w sobotnie przedpołudnie, gdy w domach wczasowych następuje zmiana turnusów, drogi prowadzące do doliny Zillertal kompletnie się korkują. Przy zjeździe z autostrady w Jenbach robi się korek na pół godziny i sprytniej jest przejechać lewym pasem kilka kilometrów dalej prosto, a potem zawrócić na najbliższym zjeździe. To jednak nie koniec zmartwień. Dolina Zillertal to 50 kilometrów wąskiej, alpejskiej drogi, prowadzącej przez maleńkie, malownicze tyrolskie wioski i miasteczka. I tu już nic nie wyczarujemy. Nie ma objazdów, czy skrótów. Surowe, policyjne patrole natychmiast reagują, gdy ktoś chce ominąć korek poboczem. Jedyne co możemy, a nawet powinniśmy zrobić to wstać wcześniej i ruszyć w stronę lodowca, nim dotrze do doliny fala narciarzy jadących z Monachium, Innsbrucku czy Salzburga.
Dolina sportów zimowych
To nie jest przypadek, że niemieccy, austriaccy, czy polscy narciarze z taką determinacją pchają się do Zillertal. Trudno jest wymarzyć sobie lepsze miejsce do uprawiania sportów zimowych. Do dyspozycji narciarzy zaopatrzonych w jeden tylko karnet, jest 180 wyciągów i kolejek linowych i aż 535 kilometrów tras narciarskich. Jeśli poczujemy głód lub zmęczenie, możemy rozsiąść się w jednym z 80 górskich schronisk i restauracji umiejscowionych przy stokach i nartostradach.
Oczywiście 50-kilometrowa dolina, w której spokojnie zmieściłyby się całe Tatry, ma więcej niż jeden ośrodek sportów zimowych. W Zillertal są cztery: Hochzillertal-Hochfügen-Spieljoch, Zillertal Arena, Mayrhofner Bergbahnen i Ski&Gletscherwelt 3000. Wieloczłonowe nazwy sugerują, że nie było łatwo zdecydować się miejscowym włodarzom, na którego „konia” postawić w promocji regionu. Możemy jedynie pozazdrościć im takich problemów.
Szeroki jak lodowiec
– Tato, miałeś rację.
No przecież to jasne. Jak mogłoby być inaczej?
Dochodziła dziewiąta rano, a my zapinaliśmy narty na 3250 m n.p.m. W rozrzedzonym powietrzu może i trochę było za mało tlenu, ale za to na tej wysokości bezchmurne niebo miało intensywnie granatową barwę, a przed nami był dwunastokilometrowy zjazd do położonej o 1750 metrów niżej wioski Hintertux. Jeszcze wczoraj córka próbowała mnie przekonać, że kalifornijskie ośrodki narciarskie mogą bez wstydu konkurować z alpejskimi resortami. Dziś, stojąc na Gefrorene Wand musiała wycofać tamte pochopne słowa. A przecież jeszcze nie rzuciłem na stół ostatniego, trzymanego w rękawie asa – najbardziej stromej trasy narciarskiej w austriackich Alpach – czarnej Harakiri o nachyleniu 78 proc. Zjazd półtorakilometrowym stokiem to naprawdę mocne przeżycie. Zwłaszcza, gdy naprawdę podejmiemy wyzwanie i nie będziemy oszukiwać, ześlizgując się bokiem na krawędziach po niemal pionowej ściance.
Globalnie i lokalnie
Narty od wieków służą ludziom do pokonywania zimą zaśnieżonych połaci. Zillertal Arena to ośrodek narciarski, w którym właściwie nie ma ograniczenia przestrzeni. Dlatego warto zaopatrzyć się w mapkę okolicy, bo jeśli zaczniemy wędrówkę od wyciągu do wyciągu, pod koniec dnia możemy wylądować w Salzburgu. 71 kolejek i wyciągów, a co za tym idzie 143 kilometry starannie przygotowanych stoków narciarskich – to odpowiedź na pytanie: dlaczego zjeżdżają tu narciarze z całej Europy.
Gościnni Tyrolczycy wpadli na jeszcze jeden pomysł, który zmienia zasady gry i pozostawia w tyle konkurencję z innych ośrodków narciarskich. Hotel, w którym mieszkaliśmy – „Central” w wiosce Fügen, dwa razy w tygodniu miał w ofercie wycieczkę narciarską z przewodnikiem po okolicy. Można było poznać pobliskie stoki, ale też i zabytki, kapliczki i ciekawostki regionalne. Dzięki temu rodzinny charakter hotelu nabierał jeszcze większego znaczenia. Po tygodniu czuliśmy się związani z okolicą, wioską i rodziną naszego gospodarza. Potrafię sobie wyobrazić, jak takie rodzinne ciepło i prawdziwa troska działają na pokolenie wychowane w zatomizowanych miastach, w których kontakt z najbliższymi ogranicza się do wzajemnego lajkowania postów na Facebooku.
A co po nartach?
Rytm dnia w czasie narciarskiego tygodnia w Zillertal dyktują godziny działania wyciągów. Natura sama daje sygnał do odpoczynku. Po godzinie piętnastej cienie są już coraz dłuższe, a ostatnie błyski słońca towarzyszą nam, gdy ok. szesnastej odpinamy narty w dolinie. Zanim wrócimy darmowym skibusem do hotelu, jest czas na świętowanie udanego dnia. Apres-Ski to alpejska tradycja, której nie godzi się lekceważyć. W barach przy dolnej stacji kolejki linowej królują austriackie hity dyskotekowe z lat osiemdziesiątych, ale – jak to mówi moja córka – „ma to swój urok”. Od podrygiwania w narciarskich butach bardziej sobie cenię kieliszek dobrego wina, ale pełna humoru atmosfera pozwala rozluźnić mięśnie i przygotować się na kolację. A – jak to w Austrii – jest naprawdę na co czekać, bo tyrolskie jedzenie, zwłaszcza spłukane butelką przedniego Zweigelta, będzie się z czułością wspominało na mazowieckich nizinach. Tylko rozsądek podpowiada, by nie przesadzić z limbowym sznapsem zaproponowanym przez kelnera jako digestive. Bo przecież jutro o świcie trzeba znów wcześniej wstać, obudzić młodzież i ruszać na narty.