Anna Tybor jako pierwsza kobieta na świecie zjechała na nartach z himalajskiego ośmiotysięcznika Manaslu. Na sam szczyt – wespół z Federikiem Secchim i Marco Majorim – wspięła się, i to bez użycia tlenu, w środę 29 września 2021 roku ok. godz. 11 czasu polskiego. Powrót – tym razem na nartach – trwał długo. Prócz oczywistego zmęczenia pojawiły się kłopoty żołądkowe. Ekipa zdecydowała się nocować na wysokości 7400 m n.p.m. w założonym wcześniej obozie IV. Do bazy dotarli więc – jak piszą – „ekstremalnie zmęczeni, ale cali i zdrowi” dopiero w środę ok. godz. 15.
Jak zaczęła się Twoja przygoda z nartami? Jeździłaś w jakimś klubie na nartach zjazdowych?
Anna Tybor: Jeszcze w przedszkolu uczyła nas nart mama Maćka Kota. Później byłam w AZS-ie u pani Bożeny Trzebuni. A potem u pani Marty i u pana Jurka Piętonia.
Ale tak naprawdę nie pamiętam, jak się nauczyłam jeździć na nartach, bo to było przecież niemal ćwierć wieku temu … Byłam tak mała… Wiem tylko, że z tatą nie chciałam jeździć, bo za dużo kombinowałam.
To klasyk, że rodzic nie nauczy i nie zachęci.
Mama gdzieś tam po Cyrhli nas woziła na takich nartkach plastikowych, to były pierwsze kroki. Ale już na treningi byliśmy wysyłani gdzie indziej.
Czyli zdobyłaś podstawy sportowego już narciarstwa zjazdowego?
Tak. Na pewno styl zawodniczy troszeczkę straciłam, bo już rzadko jeżdżę na takich nartach i na przygotowanych trasach. Choć teraz może troszeczkę więcej, bo pracuję w górskich służbach ratowniczych w Livigno, mam więc skipass i muszę objeżdżać stoki. A i czasem gdzieś po pracy pójdę jeszcze na skręty.
Ale takiego zawodniczego przygotowania się nie zapomina.
Owszem. Aczkolwiek, jak się patrzy na nas podczas zawodów skialpinistycznych, kiedy poruszamy się na tych sztachetkach cienkich, to ciężko powiedzieć o stylu czy o technikach zjazdu.
Twój ojciec, Jan Tybor, był w grupie pionierów skialpinizmu w Polsce, której przewodził Piotr Malinowski. Obaj już nie żyją, niestety…
Tata zmarł w 2014 roku.
Ale czy to on spowodował, że zafascynowała Cię ta formuła narciarstwa?
Na pewno. Od dziecka patrzyłam codziennie na jego skialpinizm. Te gumy i foki porozwieszane po domu… Potem zabierał nas na memoriał im. Malinowskiego i inne zawody, podczas których chociażby często bywał odpowiedzialny za trasę. Później startowałam nawet jeszcze jako dziecko, bo gdzieś tam wytyczono taką małą trasę dla najmłodszych. Tata zabierał nas też na różne wycieczki, a i kiedy jego koledzy z TOPR-u gdzieś jechali, to zawsze mnie do busa wrzucili i zabierali. Patrząc na nich też się dużo nauczyłam.
Choć myślę, że tata pchał w skialpinizm raczej mojego brata, niż mnie. Nie wiem, czy bał się o mnie, czy wolał, żebym coś innego robiła? Bo wtedy jeszcze chodziłam do szkoły muzycznej i grałam na fortepianie. Ale bardziej chciałam iść w sport niż ćwiczyć gamy. Więc zaczęłam mieć w szkole problemy, bo ponad fortepian stawiałam skialpinizm.
Na szczęście tę szkołę – na poziomie podstawówki i gimnazjum – też udało mi się skończyć. Ale w gimnazjum byłam już w klasie o profilu plastycznym. Później byłam w ogólniaku na matematyczno-geograficznym, a w końcu skończyłam architekturę na Politechnice Krakowskiej.
A pracowałaś kiedykolwiek jako architekt?
O tak. Rok po śmierci taty wyjechałam za granicę. I zaczęłam pracę w biurze kreślarskim we Włoszech– właśnie w Livigno. Później pracowałam przez półtora roku w Szwajcarii w Corviglia koło St. Moritz. Tam miałam okazję nauczyć się także kolejnego już języka, bo to kanton, w którym mówi się po niemiecku. A później wróciłam do Włoch, bo jak się cały czas trenuje i startuje w zawodach, to nie da się tego pogodzić z pracą na pełny etat w Szwajcarii. A we Włoszech mogłam pracować na pół etatu.
Trzeba mieć trochę charakteru, żeby za granicą zaczynać od zera.
To wynik chęci poznawania nowego. Swoje zrobiło i to, że wiadomo: nasze góry są piękne, ale jednak małe.
Co roku zawsze wyjeżdżaliśmy na lodowce, na zawody, jeździliśmy w różne miejsca – i Alpy zawsze mi się podobały. Włoski znałam, bo byłam na Erazmusie.
No i Włosi!
No oczywiście! Włosi tez mają swój urok. Choć może bardziej my im się podobamy niż oni nam.
Więc Włochy zawsze mi się podobały: i kuchnia, i samo Livigno, bo i góry, i blisko nad Lago di Garda. Zawsze mi się tam podobało. No i zrobiłam sobie po prostu przerwę w studiach na ostatnim roku, podobnie zresztą jak kilka koleżanek, tylko że one akurat pojechały w różne miejsca pracować od razu w zawodzie. A ja stwierdziłam, że to jest ostatni rok, gdzie mogę sobie więcej pojeździć na nartach, a popracować byle gdzie. No i znalazłam pracę w Livigno, najpierw w sklepie, na pół etatu właśnie, czyli kilka godzin dziennie popołudniami, a rano mogłam jeździć na nartach. I tak mi się tam spodobało, że tam zostałam. Oczywiście, najpierw wróciłam do Krakowa skończyć studia. A w końcu się do Livigno na dobre przeprowadziłam.
Mówisz, że ojciec mocniej niż ciebie na skiapinizm naciskał twojego brata, ale brat chyba wolał z kolei wspinaczkę?
Tak, aczkolwiek później wrócił do skialpinizmu. Zaczął chodzić po żlebach i w nich zjeżdżać. Może nie powiem dokładnie, po których, bo nie po wszystkich wolno, ale… wrócił do tego. Tylko wydaje mi się, że jego nie bawił udział w zawodach, bo raczej nie chciało mu się trenować. A ja byłam taka pilna, że biegałam na treningi. Oczywiście, na początku, w czasach, kiedy byłyśmy dziećmi, to nie trenowało się tak, jak teraz trenują dzieci. Ale chodziłyśmy na wycieczki – to była główna forma naszej sportowej aktywności, spędzania weekendów w górach. Zjeżdżaliśmy z jakichś przełęczy: z Zawratu, z Koziej i z różnych innych. I to mi się spodobało.
Później, wiadomo, pojawiły się też zawody. Tata, wiadomo, mi pomagał, ale nie raz bywało i tak, że dostawałam kary, bo nie powiedział mi o jakichś przepisach, uznając że powinnam to wiedzieć.
Jasiek też miał trochę swój świat… Byłby dzisiaj szczęśliwy, bo pewnie zrealizowałaś jego marzenie, a nawet nie wiem, czy aż takie marzenia mógł mieć! Zrobiłaś kawał dobrej roboty. Ciężko wam było, jak odszedł?
Tak. Byłam taką córeczką tatusia… Przylepioną do niego… Często jak miał TOPR-owskie dyżury w Morskim Oku to też jeździłam z nim.
Teraz sama jesteś w górskich służbach, tyle że włoskich. Jak się do nich dostałaś? Łatwiej jest tam kobietom niż w Polsce?
Na pewno łatwiej. Na kursie kwalifikującym w Lombardii były trzy dziewczyny. Oczywiście w Livigno jestem sama – jedna kobieta. Ale tam za każdym razem na kursie mają co najmniej dwie-trzy dziewczyny.
W samych stacjach mają trochę inny system. Każdy ośrodek ma swoją ekipę – czyli my jesteśmy w Livigno, ale już, na przykład, w nieodległym przecież Bormio działa inna grupa. Są też formacje zawodowe, które pracują w zespołach z helikopterem.
A jak Cię wywołują? Telefonicznie?
Mamy grupę na Whatsappie i tam w razie wypadku wyskakuje czerwony alert.
I masz obowiązek jakieś godziny wypracować?
Jeśli chodzi o akcje, to nie. Mamy tylko kursy doszkalające i musimy na nich w ciągu trzech lat zebrać odpowiednią liczbę punktów.
By utrzymać poziom wiedzy i umiejętności.
Kilka dni w roku mamy, na przykład, szkolenie z helikopterem. Ćwiczymy różne formy wsiadania, desantowanie i tak dalej.
Zatem zawodowo Twoja podstawowa praca to nadal architektura?
Tak. Ale zobaczymy, jak się sytuacja rozwinie. Bo też zaraz zaczynam sezon zimowy i zawody. A jak się jest w biurze, i to nie w swoim, to jest takie… naginanie się.
A gdy bierzesz udział w zawodach, to kogo teraz reprezentujesz? Polskę, Livignio, włoską służbę ratowniczą czy po prostu siebie?
Jeśli są to zawody międzynarodowe, Puchar Świata, mistrzostwa Świata to startuję jako Polska. Jeśli jest to Puchar Włoch czy coś takiego, to reprezentuję klub włoski, w którym trenuję. A jak są to zawody takie jak Adamello, to byłam tam prywatnie, bo sama płaciłam za udział.
Jakie są koszty takich zawodów?
Wpisowe do Adamello to jest 150 euro. Plus nocleg.
Ale żeby uprawiać skialpinizm na Twoim poziomie, trzeba mieć też stosowny sprzęt, odżywiać się odpowiednio i tak dalej. Skąd na to kasa?
Z pracy.
Czyli sobie to sama opłacasz?
Tak. Z kadry nie mamy żadnego wsparcia. Mamy kilka obozów – dwa przygotowawcze na lodowcach, a później jakiś na mistrzostwa świata zazwyczaj lub Puchar Świata, jak się zakwalifikujemy…
Ja, na przykład, często jeżdżę na Puchary Świata, bo odbywają się w Alpach niedaleko Livigno. Nie potrzebuję jechać wcześniej, nie mam tych piętnastu godzin drogi. Więc jak mam niedaleko, to sobie po prostu jadę. Ale niekiedy jest tak, że muszę sobie sama zapłacić wpisowe.
Z Anną Tybor rozmawiał Tomasz Osuchowski. Zdjęcia tytułowe autorstwa Piotra Drzastwy. Zdjęcia archiwalne ze zbiorów rodzinnych Anny Tybor. Cała rozmowa możecie przeczytać w nowym, drukowanym wydaniu Ski Magazynu dostępnym w księgarniach sieci Empik.