Krzysztof Burnetko
Sekret szwajcarskich przewodników
…i jedno z moich ostatnich odkryć. Mowa o Val d’Anniviers – dolinie z urozmaiconymi i, co ważne, niezatłoczonymi nawet w sezonie zboczami, o zabytkach architektury rodem z XIV stulecia nie wspominając.
Najpierw trzeba dojechać do Sierre/Sion, stolicy kantonu Valais/Wallis. Jak na Szwajcarię przystało – najlepiej pociągiem (tak jest zresztą i najwygodniej, i najszybciej – z lotniska w Zurichu podróż trwa niespełna 3 godziny).
Potem od razu (bo połączenia są idealnie zgrane) można przesiąść się do żółtego Postbusa. Nim podróż trwa jakieś 40 minut – musi się on wszak wspiąć z 530 m n.p.m. na… 1675 m n.p.m. Po drodze zatem czeka mnóstwo atrakcji w postaci wąskich na jedno auto mijanek, licznych „agrafek”, tuneli itd. Ale pani kierowca pokonuje je wszystkie z absolutnym spokojem, precyzją i pewnością.
W końcu przystanek końcowy: na skraju dość szerokiej i uderzająco pustej ulicy/alei/deptaku niewielkiej wioski Zinal. Kilka ledwie sklepów, parę barów/restauracji i kilkadziesiąt niskich pensjonatów oraz prywatnych domów. Na parkingu przed osadą stoi jeden autokar – potem okaże się, że przywiózł tu na tzw. białą szkołę grupę dzieciaków z głębi kraju. Cisza i spokój są uderzające, zwłaszcza, że w momencie mojego przyjazdu (a było marcowe późne popołudnie) towarzyszy im też wielki widok jednego z czterotysięczników zamykających akurat panoramę tej nader wysoko położonej doliny. Zresztą takiej miary szczyty – trzy- i czterotysięczniki – bieleją po obu stronach Val d’Anniviers. Widać też Matterhorn, jako że Zermatt leży ledwie za paroma graniami.
Atmosferę buduje też miejsce noclegu. Nie ma tu żadnych pięciogwiazdkowców z marmurowymi posadzkami i wielkimi spa. W bodaj najwyżej oszacowanym (bo na trzy gwiazdki) hotelu „Europe” mały pokoik mieści jedynie wygodne łóżko, prostą szafę, stolik z papierem listowym i fotel z – co zaskakujące – lampą z żarówką o mocy, pozwalającej na wieczorną lekturę (to już kompletna rzadkość w hotelarskiej branży – wydaje się bowiem, że bezapelacyjnie wygrała koncepcja, że goście rzadko coś czytają, a jeśli już, to należy ich oszczędnym światłem do tego zniechęcić, by szybciej poszli do baru).. Pewnie tak samo wyglądał ten pokój jakiś wiek temu (pierwsze pensjonaty dla gości powstały w Zinal pod koniec XIX stulecia)…
Wreszcie narty. Val d’Anniviers oferuje do jazdy trzy obszary (i odpowiadające im stacje zimowe): Chandolin, Vercorin i Zinal/Grimentz. To w sumie 220 km ratrakowanych tras – z czego, co nawet w alpejskich stacjach robi wrażenie – aż 15 ma co najmniej 1000 m różnicy poziomów. Do tego doliczyć trzeba 100 ha terenu do zjazdów off piste – a tu przewyższenia mogą być jeszcze większe.
Jako że miałem okazję zjeździć tylko w okolicach Grimenz, więc do nich się ograniczę – zwłaszcza, że wedle miejscowych to najciekawsze miejsca.
Z Zinal kolejką kabinową dociera się najpierw na spory płaskowyż u stóp niemalże trzytysięcznego (2896 m n.p.m.) Corne de Sorebois. Jeździ się więc po pięknie nasłonecznionym plateau i to na zacnym poziomie, bo powyżej 2040 m n.p.m. Jest tu multum głównie czerwonych, ale stosownie szerokich i wykluczających niespodzianki, tras. Co istotne: nie ma mowy o tłoku. Nawet wspomniane szkolne klasy, uczące się tu nart, nie stanowią problemu. Niektórzy mogą marudzić, że na najwyższe partie prowadzą orczyki. Rzecz w tym, że tego typu wyciągi mogą kursować także podczas porywistego wiatru – takiego, który unieruchamia wygodniejsze krzesła czy gondole. Coś więc za coś.
Jest też wiele możliwości jazdy terenowej. Choćby – po około półgodzinnym podejściu – spod grani wiodącej na Grand Cornier (niemalże czterotysięcznik, bo liczący 3962 m n.p.m.). Można również pokusić się o wyprawę na drugą stronę grani – nad sztuczne jezioro Lec de Moiry. Tu także jest mnóstwo wariantów, choć trzeba szczególnie uważać na lawiny. A nad samym zalewem do wyboru są dwa szlaki. Jedni przejeżdżają górą zapory i potem łagodnie opuszczają się na zaczynającą pod nią ski route w kierunku rejonu Grimetz. Jest i inna możliwość – i to ją wybrał akurat nasz przewodnik… Otóż można próbować zjechać, a raczej – zważywszy na stromiznę i znikomą szerokość – zsunąć się, przesmykiem tuż pod betonowym czołem tamy wprost do jej stóp. Powiem tylko, że i u góry, na początku operacji, i w jej trakcie, a wreszcie na dole, gdy spogląda się na właśnie pokonany odcinek, po plecach z emocji spływa pot. Wcześniej trzeba na dodatek sprawdzić, czy tafla lodu pod zaporą ma stosowną grubość. Oto bowiem po jednym wyczynie trzeba zdobyć się na drugi i pokonać odcinek szlaku wiodący po zamarzniętej (oby) rzece, która odprowadza wodę z Lec de Moiry.
Gdy i to się uda, wystarczy przedostać się dość wąskim momentami – znowu: uwaga na lawiny – kilkukilometrowym wąwozem, prowadzącym na kraniec Grimentz.
Ta miejscowość godna jest specjalnej uwagi. Jak opowiada Benoit Caloz z biura promocji Sierre-Anniviers, najstarsze – i zachowane do dziś – chaty pochodzą z XIV w. Wtedy mieszkało tu ledwie kilka rodzin. Zajmowały się pasterstwem i… bieda aż piszczała. Dopiero z czasem domostwa (które prócz izb mieściły obory dla zwierząt) zaczęły się rozrastać. Zmieniano także techniki ciesielskie – ot choćby do obróbki drewnianych bali na kolejne kondygnacje chat zaczęto prócz siekier używać pił, napędzanych wodą ze strumienia płynącego przez przysiółek. Postęp technologiczny widać zresztą, gdy uważniej przypatrzeć się ścianom domów. Równocześnie osada cały czas zmagała się z żywiołami w postaci schodzących z okolicznych stoków lawin. Zimą – śnieżnych, a w innych porach roku – błotnych. Grozę niosły nadto napadające ją hordy rabusiów – skądinąd ważnym elementem każdego ze starych domów są otwory strzelnicze, służące mieszkańcom do obrony. Ale też wioski akurat nigdy nie dotknęła plaga pożaru – w przeciwieństwie do wszystkich sąsiednich osad. Dlatego mieszkańcy Grimentz uznali, że główną przyczyną trapiących ich nieszczęść są… góry, a przede wszystkim żyjących gdzieś w nich Diabeł. Tradycją stały się więc codzienne modły o opiekę właśnie przed złymi górami. Przy kościele stanął zaś gigantyczny, bo wysoki na 25 m, krzyż wykonany z jednego pnia drzewa. To on ma chronić okolicę przed wszelkimi nieszczęściami – zatem w miasteczku (bo z czasem Grimentz się rozrosło) nie może zostać zbudowana jakakolwiek wyższa odeń konstrukcja.
Charakterystyczne również, że mieszkańcy nie przerabiają swoich starych domostw na apartamenty dla gości – co na przykład w nieodległym Zermatt jest powszechną praktyką (i świetnym sposobem na zarobek). Narciarze i turyści muszą zatem nocować tuż poza najstarszą częścią stacji – co też korzystnie wpływa na jej atmosferę.
Narciarsko na ośrodek składa się jeszcze więcej niż w Zinal tras, też jednak wytyczonych w zdecydowanej większości na odkrytych, rozległych stokach. Co ważne, nartostrady są nie tylko urozmaicone pod względem ukształtowania terenu, ale mają wszelkie możliwe ekspozycje, co pozwala wybierać najlepsze śniegi w zależności od pory dnia.
Nie bez powodu wreszcie zarówno do Zinal, jak i do Grimentz chętnie przywożą swoich klientów – zwłaszcza w szczycie zimy – przewodnicy ze słynnych, a sąsiednich, Czterech Dolin. O ile bowiem w Verbier, Nendaz czy Veysonnaz trasy (a i tereny poza nimi) bywają mocno zatłoczone, to w Val d’Anniviers jest zwykle pusto. Off piste tłoku nie ma nawet w tzw. wysokim sezonie – przewodnicy ukuli nawet półżartobliwe powiedzenie, że jest tu dużo miejsca na linie, lecz mało riderów.
Ważnym etapem w rozwoju obu miejscowości stało się wybudowanie przed czterema laty kolejki kabinowej, pozwalającej szybko się między nimi przemieścić. Do tej pory z Grimentz do Zinal można było się dostać tylko skibusami. W przeciwnym kierunku (z Zinal do Grimentz) prowadzi wprawdzie również nartostrada, tylko że jest na tyle wymagająca, że oznaczono ją kolorem czarnym. Z kolei na opisany zjazd off piste tym bardziej nie wszyscy mogą sobie pozwolić. Teraz dzięki kolejce podróż między obu obszarami trwa niespełna 15 minut. Znamienne skądinąd, że pomimo uruchomienia kolejki komunikacji skibusowej bynajmniej nie zlikwidowano – przydaje się ona zresztą nie tylko w wypadku silnego wiatru, ale też stanowi wygodną alternatywę zwłaszcza pod koniec dnia, gdy zaczyna zmierzchać.
Zupełnie już unikalną atrakcją Grimentz ma być lokalne „wino lodowcowe”. Jego specyfika polega na metodzie starzenia: dębowych beczek, w których leżakuje trunek, nigdy się tam do końca nie opróżnia, a za to po każdych zbiorach kolejne porcje młodego wina są dolewane w stosownych proporcjach do tych z lat poprzednich. W efekcie szacuje się, że w winie lodowcowym znajdują się krople mające nawet ponad 125 lat! Można go jednak kosztować tylko tam, gdzie powstaje, czyli w winiarniach samego Grimentz. Spróbowałem – i to z różnych pod względem stażu przechowywania i proporcji między „starym” a „młodym” winem beczek. Ale w tym wypadku szału, niestety, nie było.