Inna twarz znanego Sölden.

Tekst: Krzysztof Burnetko

Zdjęcia: Dariusz Urbanowicz, Daniel Leiter i Krzysztof Burnetko

Wystarczył jeden wyjazd, by kompletnie zmieniło się moje wyobrażenie stacji, którą – jak mi się zdawało – znałem już całkiem dobrze. Chodzi o tyrolskie Sölden.

Ten kurort w dolinie Ötztal słynie z tego, że:

1. są tam aż dwa udostępnione narciarzom lodowce, a kolejkami można dostać się na trzy trzytysięczniki – tras, i to różnej trudności i o sporych przewyższeniach, jest więc multum (łącznie 144 km)
2. każdej jesieni to tam rozpoczyna się cykl zawodów alpejskiego Pucharu Świata
3. po nartach jest moc możliwości zabawy – i to podobno także do rana.

Taki też wizerunek potwierdzały moje dotychczasowe wizyty. Pierwsza, jeszcze w latach 90., trwała aż dwa tygodnie, zdążyłem więc dogłębnie poznać owe kilometry tamtejszych tras (z lodowcowymi włącznie). Wprawdzie ominęły mnie wieczorne klimaty stacji, bo nocowałem w odległej o pół godziny jazdy busem osadzie Vent na krańcu doliny (skądinąd to jeden z punktów startowych skitourowych wypraw na najwyższy szczyt austriackiego Tyrolu, czyli Wildspitze). Ale że za hucznymi après-ski nie przepadam, więc nie żałowałem – tym bardziej że atmosfera w Vent, z panującą tam ciszą i okolicznym krajobrazem jest, zwłaszcza przy rozgwieżdżonym niebie, zjawiskowa.

Kolejne pobyty, już dużo krótsze, nie były w stanie zmienić początkowego wrażenia: multum tras, niektóre dość wąskie, sporo ludzi (choć są i ustronniejsze zakątki – nawet takie, w których na okolicznych skałach zdarza się dostrzec kozice), pod koniec dnia dojazdówki do doliny mocno wyślizgane i pełne zawianego już nieco narciarskiego towarzystwa. A w samym miasteczku faktycznie mnóstwo barów z głośną muzyką i knajp zapraszających na całonocne już tańce (zaś w niektórych przybytkach i inne swawole).

Cóż, taki styl… A jeszcze dość drogo – tak jeśli chodzi o ceny karnetów, jak zakwaterowania (bo już nie napitków – te są na zwykłym poziomie).

W efekcie dużo ciekawszym miejscem w dolinie wydawało mi się położone nieco wyżej Hochgurgl/Obergurgl – bo i tereny narciarskie są tam zacne, i atmosfera bardziej, by tak powiedzieć, alpejska.

Minionej zimy poznałem jednak kompletnie nowe oblicze Sölden. Wszystko za sprawą Daniela Leitera z miejscowego Freeride Center (oraz Darka Urbanowicza, starego narciarskiego kompana, komentatora zawodów alpejskich w telewizji Eurosport i dziennikarza Weszło FM).

Na początku nic na sensację nie wskazywało… Śniegu w dolinie było – łagodnie mówiąc – niewiele. Prognozy pogody też nie zachęcały – i to niestety tylko te googlowskie, na których nie wiedzieć czemu opiera się teraz tak wielu narciarzy, choć są niedokładne, zwłaszcza jeśli chodzi o warunki w górach.

Faktycznie, gdy przyjechaliśmy do Sölden, nawet na dole była mgła i mocno wiało. Choć było już mocno po południu, zdecydowaliśmy się pojechać w górę, by zobaczyć wybudowaną niedawno na ponad 3000 m n.p.m. i mocno wszędzie w stacji reklamowaną James Bond Cinematic Installation. Wiedzieliśmy tylko, że to rodzaj uwiecznienia wydarzenia, jakim było kręcenie w plenerach Sölden ostatniego z cyklu przygód agenta 007. Aby się do niej dostać, trzeba wsiąść do nowoczesnej gondoli Gaislachkogelbahn, która skądinąd też została wykorzystana jako plan Spectre.

Zabawa zaczyna się już w wagoniku, bo z głośników dobiega muzyka ze ścieżki dźwiękowej dzieła, a na stacji pośredniej na wielkim telebimie pokazywane są rozmaite sekwencje filmu. A samo muzeum (czy też „instalacja”) robi wrażenie dużo większe, niż się można było spodziewać na podstawie anonsów w mediach. Jest i ciekawie zaaranżowane przestrzennie, i oczywiście zgodnie z trendami w pełni mutlimedialne.

Stosowny nastrój tworzy muzyka z kolejnych odcinków Bonda i rewelacyjnie zmontowane fragmenty poszczególnych filmów, dokumentujące przy okazji mapę miejsc na świecie, w których kręcono całą serię.

Pouczająca z kolei jest sala pokazująca kuchnię pracy nad najbardziej efektownymi ujęciami ze Spectre. Osobną jakością jest dokładna wizualizacja plenerów użytych przy produkcji Spectre w samej dolinie Ötztal. James Bond Cinematic Installation w Sölden odbiega więc mocno od swojego starszego, ale wybudowanego niemal tak samo wysoko odpowiednika na Schilthorn w szwajcarskim Jungfrau. Najkrócej mówiąc: na Gaislachkogel jest nowocześniej i bardziej spektakularnie, a na Schilthorn można zobaczyć więcej klasycznie pokazanych bondowskich eksponatów (choć i na Gaislachkogel pokazane są m.in. rozmaite gadżety agenta Jej Królewskiej Mości – w tym kombinezony narciarskie jego i jego pięknych towarzyszek).

Lecz choć James Bond Cinematic Installation jest nową atrakcją stacji, to nie muzeum wpłynęło na diametralną – i to na zdecydowany plus – zmianę mojego oglądu Sölden. Przyczyną stały się szerzej raczej nieznane (zwłaszcza w Polsce) możliwości freeride’owe okolicy. Tu nieocenionym przewodnikiem okazał się Daniel Leiter, nasz przewodnik z miejscowego Freeride Center. I to jest właściwy temat tej opowieści.

Dużo do myślenia mogło dać już to, jakie narty radził wypożyczyć Daniel. To, że powinny być szerokie „pod butem”, było jasne – zakładaliśmy jazdę po nieprzygotowanym terenie. Daniel sugerował jednak, by wziąć też narty możliwie długie. Dość powiedzieć, że mierząc 165 cm wzrostu, zafasowałem Rossignole Sky 7 HD mające 180 cm zamiast choćby, zdawałoby się, poręczniejszych 172 cm. 

Owszem – myślałem w duchu – model ma spory rocker, ale przecież nie ma szans na żaden głęboki puch, przeciwnie – raczej czeka nas twarde podłoże. Trzeba będzie mocno cisnąć…

Pogoda wcale nie nastrajała optymistycznie. Dzień wcześniej podczas rekonesansowego zjazdu z Gaislachkogel – jak najbardziej oznakowanymi trasami – doświadczyliśmy silnego, zimnego wiatru. Nieco też sypało, ale wichura momentalnie wywiewała śnieg z tras, zwłaszcza że te były miejscami po prostu zlodzone.

Teraz wprawdzie przebijało się słońce, ale wedle prognoz niedługo miało się chmurzyć i znów padać.

Lecz cóż, przewodnik, zwłaszcza miejscowy, powinien przecież lepiej znać sytuację w swojej okolicy. Zapewne też nie przez przypadek wyglądający na absolutnego zawodowca serwisman z wypożyczalni Sporthütte Fiegel przy dolnej stacji gondoli na Gaislachkogel zmienił nam talerzyki przy kijkach na takie z dużą średnicą.

Od razu było też widać, że Daniel przygląda się nam badawczo. Potem ze śmiechem wyjaśniał, że obserwacja, jak zachowują się klienci, nim jeszcze wepną narty, to część procedury w jego zawodzie. – Już to, czy właściwie wkładasz buty, czy wiesz, jak założyć szelki od detektora lawinowego, a nawet jak niesiesz narty do kolejki, pozwala mi ocenić, w jakie miejsca mogę cię zabrać. No i czy w ogóle nadajesz się do jazdy w terenie! – wyjaśniał.

Ale naturalnie najpierw sprawdził nasze umiejętności na jednej z tras z Gaislachkogel. Po obowiązkowej kontroli funkcji nadawania w detektorach rzucił krótko: – Zobaczymy, gdzie by tu sobie dziś pojeździć… I kazał ruszać za sobą.

Tak się złożyło, że z wyciągów nie sposób było dostrzec nikogo próbującego off piste, Daniel jednak od razu znalazł wyborny puch. No i, jak się okazało, w całości jedynie dla naszej trójki. Nic piękniejszego nie mogło się zdarzyć, zwłaszcza że wariant był urozmaicony pod względem konfiguracji, długi (wiódł od górnej stacji krzesełka Gratl na samo dno doliny Rettenbach Tal) i akurat wyszło słońce, więc widoczność była wystarczająca. Na dodatek Daniel od razu zaczął też pasjonujący wykład o tajnikach poruszania się w terenie. Bo z emocji tak się złożyło, że już podczas pierwszego zjazdu zatrzymaliśmy się dla wyregulowania oddechu w niewielkim zagłębieniu stoku – co oczywiście jest kardynalnym błędem, jako że w razie zejścia lawiny uniemożliwia ucieczkę z jej toru i zwiększa niebezpieczeństwo głębokiego zasypania. Niby to wiedzieliśmy, ale emocje przyćmiły pamięć. Niejako sami więc podaliśmy pierwszy temat lekcji.

Po takiej rozgrzewce wjechaliśmy znowu na Gaislachkogel, by sprawdzić inną jego partię. Z grani ruszyliśmy szerokim, lecz wyglądającym tego dnia na lawiniasty, żlebem w kierunku jeziorka Gaislachsee, o tej porze roku pokrytego naturalnie śniegiem. I znowu była bajka. Wprawdzie pojawiło się nieco freeride’owego towarzystwa, ale rozległa przestrzeń sprawiała, że wciąż do woli można było wytyczać swoje linie, a ponadto słyszeć ciszę i czuć się stosownie samotnie.

Do tego dochodziła niezbyt trudna, lecz urozmaicona, a więc ciekawa konfiguracja. Śnieg zmieniał się wraz ze zmniejszaniem wysokości n.p.m. – od delikatnej, ale do swobodnego przejechania szreni przez puch po cięższy już, wiosennie mokry w dolnej partii.

Stamtąd znowu wyciągnęliśmy się w górę. Tam Daniel dał do wyboru: albo podejście na grań Hangender Ferne (jak skomentował: „normalnie jakieś pół godziny, ale na poziomie 3000 m n.p.m.”) i zjazd jej drugą stroną. Albo Krumpe Rinne – czyli w miejscowym żargonie „skręcona rynna”. Stanęło na żlebie. Gdy już doń dotarliśmy, z góry wrażenie robiło najwyżej całkiem spore momentami jego nachylanie i co węższe fragmenty.

Daniel precyzyjnie wytyczał trasę tak, by jechać po w miarę dobrym śniegu i zatrzymywać się we w miarę bezpiecznych miejscach.

Nie spodziewaliśmy się jednak, że kuluar jest tak długi – a liczy dobre 300-400 m. Ani też tego, że ma taki właśnie – pokręcony – kształt. Dopiero u wylotu – a potem z dna Rettenbach Tal i wyciągu po drugiej stronie doliny – można było odpowiednio go docenić.

Zbliżała się pora przerwy na obiad (wedle niektórych: lunchu). Mieliśmy go zjeść w niedawno otwartej Glacier Restaurant – niemalże na mecie zawodów Pucharu Świata u stóp lodowca Rettenbach. By tam dotrzeć, potrzeba dobre pół godziny – ale Daniel zdecydował się jeszcze odbić w bok, aby zafundować nam dwie linie – najpierw ze Schwarzkogel (też trzytysięcznik), a potem z przełęczy pomiędzy Schwarzseekogel (2885 m  n.p.m.) a Rotkogel (niemalże trzytysięcznik) po lodzie zamarzniętego  jeziora Schwarz See.

I znowu byliśmy tam sami – choć dostęp nie wymaga podchodzenia, warianty są dość łatwe, a śnieg był zjawiskowy.

W Glacier Restaurant dostaliśmy stolik na tarasie z widokiem na całą trasę zawodów Pucharu Świata – i można było wyobrazić sobie, jakim przeżyciem byłoby w październiku oglądanie stamtąd zmagań najlepszych alpejczyków przy zacnym posiłku (baranina z musem malinowym i polentą była wyśmienita) i dobrym winie.

Teraz trwały natomiast przygotowania do również tradycyjnego spektaklu plenerowego (tak, tak: na 3000 m n.p.m. i z udziałem 500 aktorów!), upamiętniającego przemarsz 60 000 żołnierzy (i 37 słoni) Hannibala przez Alpy podczas wojny Kartaginy z Rzymem w 218 r. p.n.e  (w tym roku spektakl planowany jest na 12 kwietnia).

Nie obżeraliśmy się jednak: Daniel zapowiedział, że po obiedzie ruszamy dalej do roboty. Rzeczywiście, najpierw przejechaliśmy na drugi z söldeńskich lodowców – Tiefenbach, by i tam zaliczyć kolejny terenowy zjazd. Potem ruszyliśmy już do stacji, ale wciąż w miarę możliwości poza trasami…

Okazało się bowiem, że Daniel i na tę okoliczność wypatrzył dziewiczy wariant. Trzeba się było wprawdzie przedrzeć kawałek między skałami, ale jego długość, puch oraz znowu cudowna samotność warte były tej ceny.

Kiedy wjechaliśmy wreszcie na wiodącą już do stacji Sölden trasę wiodącą przez Rettenbach Tal, na twarzach nią zjeżdżających widać było oznaki zazdrości.

Dość bogaty okazał się ów freeride’owy rekonesans w tyrolskiej Ötztal… A czekał nas jeszcze następny dzień – zależnie od pogody albo w położonych na krańcu doliny Hochgurgl/Obergurgl, albo znowu w Sölden. Zdecydować mieliśmy nazajutrz rano.

Tym razem prognozy się sprawdziły: chmury były nisko zawieszone, więc widzialność słaba i nierokująca dobrze pozatrasowym wyprawom. Wprawdzie w planach mieliśmy rekonesans położonego na krańcu doliny – pięknego i jednego z moich ulubionych w Alpach – obszaru Hochgurgl/Obergurgl, ale Daniel Leiter, nasz przewodnik z miejscowego Freeride Center, zasugerował, by zostać w Sölden.

Argument był prosty (choć mógł brzmieć także niepokojąco): kiedy niewiele widać, lepiej jeździć w żlebach i wśród skał, bo stają się one niezłymi punktami orientacyjnymi. W Hochgurgl/Obergurgl przeważają otwarte przestrzenie, a w Sölden jest pod tym względem – wedle Daniela – lepiej.

Wsiedliśmy zatem z Darkiem Urbanowiczem potulnie do gondoli na Gaislachkogel, mając zresztą nieśmiałą nadzieję, że na było nie było 3000 m n.p.m. widzialność może będzie choć trochę większa niż w dolinie. Zasadne okazało się oczywiście znane przysłowie: w górze wcale lepiej nie było.

Daniel wydawał się niezrażony. Z trasy uciekliśmy od razu, by ruszyć szerokim żlebem tuż pod linami kolejki. I faktycznie okazało się, że nawet w chmurach da się jeździć poza trasami, o ile tylko w okolicy widać jakieś stałe punkty – właśnie skały bądź głazy. Nie trzeba już jednak wspominać, że prócz nas jakoś nikogo w tym kuluarze nie było.

Potem było podobnie – tego dnia jakoś mało kto kwapił się wyskoczyć poza przygotowane i oznakowane nartostrady.

My tymczasem po zaliczeniu długiego wariantu łączącego górną i pośrednią stację Gaislachkogelbahn wróciliśmy na szczyt. Teraz Daniel zaproponował zmodyfikowaną nieco i, jak zapowiedział, dłuższą wersję zjazdu wokół Gaislachsee. Tym razem trzeba było wspiąć się kilkadziesiąt metrów na pierwszą (tę niższą) z przełęczy pomiędzy Gaislachkogel a Schwarze Schneide (też trzytysięcznik). Z niej prowadzić miał piękny zjazd w kierunku jeziora, a potem szlak przećwiczony już mniej więcej dzień wcześniej.

Kłopotem okazały się stojące na tym poziomie chmury. Teraz nie pomagały już za bardzo nawet skały w górnych partiach. A niżej było już całkiem źle. Dość powiedzieć, że dwa razy musieliśmy zatrzymać się na dłuższe postoje w oczekiwaniu na słońce i przetarcie się nieba. A ono nieszczególnie chciało się pokazać. W końcu tylko dzięki temu, że Daniel zna w okolicy bodaj każdy większy kamień i zagłębienie, dotarliśmy w okolice dolnej stacji jednego z miejscowych wyciągów.

I… wjechaliśmy ponownie na Gaislachkogel. Tym razem Daniel nie pytał już o zdanie: po prostu zarządził podejście na kolejną przełęcz między Gaislachkogel a Schwarze Schneide – tę wyższą. Proponował ją już dzień wcześniej, ale wtedy z lenistwa wybraliśmy Krumpe Rinne… Powtórzył: to jakieś pół godziny marszu, tyle że na tej wysokości – ok. 3 tys. m n.p.m. – jest on nieco trudniejszy niż niżej. Na dodatek nawiało trochę śniegu i nie widać, by ktoś go przetarł…

Najważniejsze to iść swoim tempem, nie szarżować z prędkością – dodał. Pokazał nam też technikę – czy też prostą sztuczkę – pozwalającą wzmocnić wydeptywane w głębokim śniegu przy podchodzeniu stopnie. Przymocowaliśmy narty do plecaków i zaczęliśmy wspinaczkę.

Faktycznie, miejscami zaspy były potężne. Do tego stromizna plus ta wysokość.

Szliśmy zatem nieco dłużej niż zwykle, dysząc na potęgę, ale w końcu dotarliśmy na Hängender Ferne, bo tak miejscowi nazywają tę przełęcz. Wysokościomierz w zegarku Darka pokazał 3032 m n.p.m.

Chwila na wyrównanie oddechu, wpięcie nart oraz… ocenę sytuacji. Bo teraz trzeba przecież będzie z przełęczy zjechać. W dole pod granią – wyjaśnił Daniel – jest kolejny lodowiec, więc aby zminimalizować niebezpieczeństwo wpadnięcia w szczelinę, trzeba trzymać się śladu i nie zatrzymywać po drodze. Najpierw jednak należało pokonać gęsto najeżony głazami początkowy, najbardziej stromy odcinek.

Pierwsze metry przebyliśmy, korzystając z – również jak najbardziej przecież narciarskiej – techniki ześlizgu, lecz potem była już bajka. Puch i nikogo wokół. Ale tu znowu przydała się znajomość terenu u przewodnika – konfiguracja terenu powoduje, że nawet lekkie odbicie w niewłaściwym kierunku musi skończyć się koniecznością jazdy innym wariantem. Daniel poprowadził nas tymczasem najpierw do tyleż wąskiego, co stromego żlebu – choć tu już nie trzeba było uciekać się ześlizgu, lecz można było próbować skrętów.

Potem zaś na początek pięknej płani, zakończonej jedynie z jednej strony stromym – jak zapowiedział – klifem. Kłopot w tym, że widzialność znowu siadła na tyle, że modelowo spłaszczała śnieg. Postanowiliśmy ponownie poczekać na szczęście, a raczej na podmuch wiatru, który przegoniłby chmury i odsłonił słońce.

W tym czasie Daniel precyzyjnie wytyczał linię zjazdu, by trafić na dobrej jakości śnieg, a równocześnie nie zbliżyć się niebezpiecznie do feralnego uskoku i zatrzymywać w miejscach najmniej zagrożonych lawinami. Wreszcie po dobrych 20 min mogliśmy – zachowując stosowne odstępy – ruszyć w dół.

I dopiero teraz okazało się, że warto było ponosić trudy podejścia na grań! Zjazd okazał się zjawiskowy. Żadnych śladów prócz naszych, puch, prędkość, sceneria, długość szusu… Nic dziwnego, że kiedy w końcu dotarliśmy do nartostrady wiodącej dnem doliny Rettenbach Tal, pomknęliśmy nią w kompletnym amoku. Celem była mała chata Stabele, położona tuż przy tej trasie (przy dolnej stacji krzesełek Langegg), która wedle zapewnień Daniela – już to z racji świetnej atmosfery i zawsze uśmiechniętej i przyjaznej obsługi, jak przedniej kuchni – jest ulubionym miejscem lokalnych riderów.

Przewodnik znowu miał rację. Wędzone, a potem dopiero pieczone żeberka w towarzystwie karafki zweigelta okazały się zacnym zwieńczeniem dnia i dopełnieniem zaskakująco obfitych freeride’owych możliwości Sölden. Pozostaje jednak sprawdzić, co oferują pod tym względem Hochgurgl -Obergurgl, nieprawdaż?

Krzysztof Burnetko – na nartach jeździ od przedszkola, a od ponad ćwierci wieku jest dziennikarzem, publicystą oraz autorem wielu książek biograficznych i dotyczących historii Polski. Jest m.in. komentatorem portalu polityka.pl należącego do tygodnika „Polityka”, gdzie prowadzi także blog W śniegu i po śniegu. Od 2014 roku jest również redaktorem naczelnym „Ski Magazynu”.