Maryna Gąsienica – Daniel: To, że znalazłam się w międzynarodowym teamie Atomica to rodzaj nagrody za ostatnie sezony. Naprawdę długo czekałam na taką ofertę.
Rozmawiał Tomasz Osuchowski
Zdjęcia: Archiwum Maryny Gąsienicy – Daniel
Tomasz Osuchowski: Kiedy zaczęłaś w tym sezonie treningi na śniegu?
Maryna Gąsienica-Daniel: Pierwszy mieliśmy w połowie czerwca. Dwa tygodnie we Francji. Później kolejne zgrupowanie na nartach – takie pięciodniowe. Na dopasowanie sprzętu… Potem polecieliśmy do Nowej Zelandii. Oczywiście, pomiędzy tymi wszystkimi nartami były też obozy kondycyjne w Zakopanem.
Opowiedz, proszę, o swoim obecnym zespole szkoleniowym.
Team mi się ostatnio rozrósł. W końcu udało się zorganizować zespół na naprawdę wysokim poziomie. Moim trenerem przez ostatnie cztery czy pięć już lat jest Marcin Orłowski z Bielska. Drugim trenerem, ale też chłopakiem, który zajmuje się fizjoterapią, jest Przemek Buczyński. Wcześniej jeździł Karoliną Riemen, a że ona skończyła karierę, to my Przemka porwaliśmy.
Do tego mamy serwismena z Hiszpanii. Czasem to trudno logistycznie rozegrać, ale chłopak staje na głowie, żeby robić wszystko jak najlepiej. I też szybko się uczy różnych rzeczy, łapie wszystkie wskazówki natychmiast.
Czyli to Ty mu mówisz, że potrzebujesz, na przykład, by narty ostrzej wchodziły w skręt?
Zazwyczaj z założenia robimy dwie wersje – bardziej i mniej agresywne. Krawędzie przygotowujemy maszynowo i tylko wykończamy ręcznie. W ostatnich latach odchodzi się o ręcznego przygotowywania krawędzi, bo maszynka robi to naprawdę precyzyjnie. Choć, oczywiście, trzeba było zwykle je wykończyć różnego rodzaju kamieniami w zależności od preferencji konkretnego zawodnika.
W zeszłym roku, na przykład, w niektórych zakrętach czułam jakiś problem – że troszkę jakbym miała za agresywną krawędź. Nie wystarczało samo stępienie krawędzi gumką. Coś było nie tak i zawsze działo się to tylko w lewym skręcie. Zaczęliśmy kombinować, czy to nie buty albo moje ustawienie. Ale w końcu zwróciliśmy uwagę na maszynkę – że ona nacięcia na krawędzi robi zawsze tylko w jedną stronę.
Tak, niestety, jest.
I prawdopodobnie w efekcie tego jedna krawędź jest trochę jeszcze bardziej agresywna niż ta druga. Może to są drobiazgi, może nawet jakieś tam moje wymysły, ale czułam różnicę.
I gdzieś na testach w końcówce tamtego sezonu zostałam zaproszona na testy, podczas których wszystkie narty były zrobione ręcznie. Właśnie tam zaczęłam sobie zdawać sprawę, że w niektórych warunkach sprawdzają się też właśnie narty robione ręcznie. Bo to wykończenie daje więcej możliwości: czy wolisz bardziej tępe, czy ostrzejsze, czy na dziobach, czy pod stopą, czy na piętce.
Dlatego cały czas jestem w kontakcie z serwismenem. Sama też dotykam krawędzi, sprawdzam je. Ale wiadomo, że nie mam aż tak super czucia jak on, bo on cały czas pracuje na tych nartach, codziennie jak je robi. Staramy się zawsze przygotować je na konkretny stok. Jak jest super lód, to już w narciarni jest wiadome, że muszą być maksymalnie ostre. Ale jak jest normalny śnieg, to one, owszem są wciąż ostre, ale dopasowujemy je do tego śniegu, który jest na miejscu.
Oczywiście, często się zdarza, że dosypie w ostatniej chwili troszkę świeżego śniegu, albo śnieg zrobi się bardziej suchy. Wtedy, na przykład, trzeba troszkę przytępić albo gumką od dzioba, albo po całej długości, albo przejechać po prostu diamentem, żeby ta narta troszkę była bardziej jakby gładka.
Więc tak naprawdę po każdym przejeździe zdaję serwismenowi relację, czy dobrze mi się jechało, czy było dobre odczucie, czy złe.
Po rozgrzewce od razu próbujemy dopasować sprzęt. Swoje robi i to, że tych modeli nart i płyt jest dużo…
Właśnie – ile masz par nart?
Myślę, że ponad czterdzieści par. Nie tylko oczywiście gigantowych, tylko wszystkich razem.
Akurat jestem zawodniczką, która slalomowych nie ma zbyt wiele. Cztery pary na sezon mi w zupełności wystarczają. Ale gigantowych mam więcej. Supergigantów też mam troszkę. A już zjazdówek znowu mniej.
Czyli definitywnie już weszłaś w gigant i supergigant?
Slalomki tak naprawdę wykorzystuję przede wszystkim do równoległego. I oczywiście do treningów zwykłego slalomu, ale teraz najwięcej startuję giganta i supergigant.
À propos ostrzenia: w zeszłym roku rozmawiałem z Marcelem Hirscherem. On wtedy zastanawiał, czy będzie jeździł jeszcze czy nie, ale dużo opowiedział o pracy z serwismenem. Skądinąd był tam też człowiek odpowiedzialny w firmie Atomic za przygotowanie nart dla Hirschera
… Krystian Hoflinger…
…. który Cię dobrze zna i przekazywał pozdrowienia.
To, że znalazłam się w międzynarodowym teamie Atomica, to rodzaj nagrody za ostatnie sezony. Naprawdę długo czekałam na taką ofertę. I dwie zimy temu po drugim miejscu na finałach Pucharu Europy w Andorze, byłam na Mistrzostwach Austrii. Nie udało mi się wygrać ze wszystkimi Austriaczkami, ale dobrze jechałam i trochę między tymi dobrymi zamieszałam. Wtedy przyszedł do mnie chłopak z Atomica i powiedział, że są zainteresowani współpracą i wyślą mi ofertę. Czułam się jak w chmurach, bo trochę nie wierzyłam, że między Austriaczkami Polka może się zmieścić do międzynarodowego Atomica. Ale się udało i układ jest super. Muszę też podziękować Wojtkowi Zagórskiemu z Atomic Polska i Amer Sports Polska, bo mnie wspierali w poprzednich latach i gdyby nie oni pewnie nie miałabym takiej ścieżki do Atomica.
W każdym razie z Hirscherem jest tak, że oni podobno rzadko spotykają zawodnika, który tak głęboko siedzi w technice przygotowywania nart. Sam z siebie. On na każdym etapie blisko współpracuje z servicemanem i wie dokładnie, czego chce. Czyli zaleca, na przykład, nie tępienie gumką, tylko zwiększenie trochę tuningu z przodu czy z tyłu.
Potrafi po pierwszym przejeździe wskazać na jedną spośród przygotowywanych dla siebie par nart i na niej zrobić lepszy wynik w drugim przejeździe. Bo nie tylko czuje, kiedy potrzebna mu jest inna narta, ale też pamięta, która będzie idealna do zastanych warunków. A jest też wielu zawodników – też świetnych! – którzy nie mają większego pojęcia o przygotowywaniu sprzętu.
Faktycznie, są zawodnicy, którzy po prostu jadą na takich nartach, jakie dostaną od serwismena i nie przejmują się za bardzo, czy im się dobrze jedzie, czy niekoniecznie.
Wydaje mi się, że Hirscher potrzebuje troszkę więcej czucia i pewności w narcie. Ja jak mam za ostrą nartę to dostaję szału, jak mam za tępą – to też. Jak mam trochę inaczej kąt ustawiony, to od razu czuję.
Mój poprzedni serwismen, Włoch, mówił: Maryna, z Tobą się zupełnie inaczej pracuje niż z dziewczyną, z którą pracowałem wcześniej. Ona po prostu lubiła zawsze mieć tak samo robione narty, a jak już jej przygotował, tak jeździła. A za mną było trochę bardziej nerwowo, bo zawsze na start trzeba było stępić, przejechać czymś albo jeszcze coś innego zrobić. Ale to jest ciekawe, bo w testowaniach wychodzi dużo różnych rzeczy, a czasem pojawiają się nowe możliwości.
Mówiąc pół żartem, gdyby chcieć się skoncentrować na dopasowywaniu sprzętu, to by można robić to naprawdę okrągły rok, zamiast trenować. Co też ważne, mój serwismen, na przykład, zawsze stoi w połowie trasy i obserwuje, jak pracuje mój sprzęt i jak ja na nim pracuję. Swoim okiem jest w stanie dostrzec rozmaite ważne detale.
Z obecnym serwismenem była zresztą ciekawa historia. Otóż początkowo miał z nami pracować Włoch, który jeździł już w zeszłym sezonie. Zaraz po mistrzostwach świata specjalnie go zagadnęłam: że dobrze nam się współpracuje, zrobiliśmy postęp, fajne wyniki, więc czy on jest zainteresowany kontynuacją. Bo miał kontrakt na rok. Odpowiedział, że jak najbardziej tak. Bo to jest mały team, inaczej się pracuje niż w dużym, a i z poprzednią zawodniczką nie zrobił takich wyników. Więc byłam super wyluzowana: pierwszy raz nie muszę się przejmować teamem!
Ale były jeszcze treningi na Puchar Świata w Szpindlerowym Młynie, potem zawody Pucharu Europy w Jasnej i w końcu przyjechaliśmy z powrotem do Szpindla na Puchar Świata. W Szpindlu i w Jasnej trenowaliśmy razem z Petrą Vlhovą, która dopiero co została mistrzynią świata w gigancie. Głównym jej trenerem jest Włoch, a i w ekipie jest wielu Włochów. Tyle że wtedy on zaprosił nas na trening i bez żadnych skrupułów, zaproponował pracę mojemu serwismenowi. A wiadomo –Petra jest mistrzynią świata i takie oferty nie zdarzają się codziennie.
Kiedy pojechaliśmy do Szpindla na Puchar Świata, miałam całkiem dobry przejazd, ale przed metą upadłam i ich nie ukończyłam. Czułam też troszkę, że on jest jakby zakłopotany, ale sądziłam, że może to zmęczenie sezonem czy coś podobnego. Lecz właśnie wtedy powiedział do mojego trenera, że Petra Vlhovą zaproponowała mu pracę i do jutra musi dać jej odpowiedź.
Takie bywa życie.
Z jednej strony, nie ma sensu kogoś trzymać na siłę, bo jeżeli będzie niezadowolony ze swojej pracy, to nie będzie jej dobrze wykonywał.
Ale z drugiej było mi trochę przykro, bo uważałam, że też możemy zrobić dobre wyniki. A czasami jak się robi progres z niższego poziomu na wysoki, to jest to większym osiągnięciem dla siebie, niż wskoczenie do profesjonalnego teamu.
Ale wiedziałam, że dla niego narciarstwo jest całym życiem, więc go rozumiem, że sobie tam przeskoczył. Ale w tym momencie zrobił nam się problem, bo serwismenów na poziomie Pucharu Świata jest naprawdę niewielu. Sprzętu jest coraz więcej, narciarzy jest coraz więcej, teamy wymagają coraz więcej… To już nie jest tak, że jeden serwismen pracuje nad nartami pięciu czy sześciu zawodników.
Pojechaliśmy na testy Atomica i pytamy, czy nie mają kogoś. Powiedzieli, że im też brakuje. I chyba trzeba szukać wśród młodych chłopaków, uczyć ich od zera… I faktycznie, zadałam nawet pytanie kilku młodym Polakom, których widziałam w tej roli. W tym twojemu synowi.
Ciąg dalszy nastąpi…
Całość wywiadu możecie przeczytać w drukowanej wersji SKI Magazynu dostępnej w sieci salonów Empik w całej Polsce.