Krajobraz Szwajcarii, oglądany z okien czerwonego wagonu Kolei Retyckiej, w niczym nie przypominał typowej alpejskiej zimy. Wiosenne słońce mile świeciło w twarz, a o tym, że jest połowa stycznia, przypominały tylko zaśnieżone kopuły szczytów majaczące w oddali. Cóż, tegoroczna zima najwyraźniej postanowiła zakpić sobie z narciarzy, jednak tym razem, żeby ją przechytrzyć, wyruszyliśmy do Szwajcarii, gdzie obietnica śniegu i świetnie przygotowanych tras wydawała się najbardziej prawdopodobna.
Allegra, czyli witamy w Gryzonii! Celem naszego wyjazdu stał się Savognin, kameralny ośrodek na południu kantonu Graubunden (czyli bardziej swojsko – Gryzonii). Mimo stycznia, w szwajcarskich dolinach wiosna trwała w najlepsze, ale już przejazd przez pierwszy na naszej drodze rejon narciarski Lenzerheide i krótki rzut oka z żółtego autobusu pocztowego na ośnieżone stoki wróżył dobrą zabawę na śniegu. W położonym na wysokości 1200 metrów Savognin mieszka zaledwie tysiąc mieszkańców. Co prawda małe, prowincjonalne miasteczko, położone u stóp trzytysięcznego szczytu Piz Mitgel, pozostaje niejako w cieniu bardziej znanych i modnych ośrodków, jak Davos czy St. Moritz, okazuje się jednak, że szwajcarska prowincja broni się świetnie, ba – właśnie przechodzi do turystycznej ofensywy, o czym za chwilę.
Szczypta historii
Powitanie użyte na początku tekstu pochodzi z języka retoromańskiego, czwartego z oficjalnych języków Szwajcarii, który właśnie tu, w Gryzonii ma szczególne znaczenie. W całym kantonie porozumiewa się nim około 30 tysięcy osób, czyli co szósty mieszkaniec, jednak w samym Savognin po retoromańsku rozmawia ponad połowa mieszkańców. To, że tradycyjny język jest wciąż żywy w głowach lokalnych mieszkańców, stanowi ciekawy przykład na to, jak toczyły się losy tego uroczego miejsca, przez długie lata zapomnianego. Osada ta była niegdyś ważnym ośrodkiem na szlaku prowadzącym przez przełęcz Julier w kierunku Włoch. Szlak handlowy powoli tracił jednak na znaczeniu, a gwoździem do trumny okazało się powstanie drogi przez przełęcz św. Gotharda, skracającej szlak handlowy z Niderlandów do Italii, a następnie rozwój kolei i wybudowanie tunelu pod tą samą nazwą. W czasie, kiedy karierę robiły najpopularniejsze szwajcarskie kurorty, Savognin, czyli bogate, kupieckie miasteczko przestało odgrywać znaczącą rolę. Turystyczny rozkwit regionu miał miejsce dopiero w latach 60-tych dwudziestego wieku, kiedy to wybudowano pierwsze hotele i oddano do użytku pierwsze koleje linowe. Przed tysięcznym miasteczkiem pojawiła się szansa, którą konsekwentnie wykorzystuje do chwili obecnej. W Savognin sporo się inwestuje, nowe hotele rosną jak grzyby po deszczu i kolejne nitki wyciągów oplatają okoliczne stoki. Mimo to, miasteczko urzeka swoim spokojem i ciszą, co w moim przekonaniu jest jego największą zaletą. Trzeba poczuć ten klimat i zdążyć przed boomem turystycznym. Naprawdę warto!
Zakładamy narty i… okulary przeciwsłoneczne!
Co najważniejsze, kameralny klimat przenosi się na hale powyżej Savognin, gdzie na nasłonecznionych zboczach Piz Martegnas i Piz Cartas spotykaja się amatorzy białego szaleństwa. Na narty przyjeżdżają tu głównie Szwajcarzy z pobliskiego Chur i Zurychu, czasami zaglądają tutaj też Niemcy. Mimo, iż ośrodek jest tańszy od swoich większych konkurentów, nawet w szczycie sezonu bywa tak, że na tłum na stokach narzekać nie będziemy, a na niektórych trasach prawie nie spotyka się innych narciarzy. Stwarza to niepowtarzalną okazję do obcowania z górami sam na sam i jazdy po śniegu skażonym tylko charakterystycznym śladem ratraka. W naszym przypadku, mimo iście wiosennej aury w ośrodku funkcjonowały prawie wszystkie trasy, z wyjątkiem schodzącej do centrum Savognin „jedynki”, która mimo naśnieżania nie nadawała się do jazdy oraz kilku pomniejszych tras. Doskonałe warunki, które panowały od 1600 metrów w górę, w pełni zrekompensowały nam tę stratę. Tylko po bokach trasy gdzieniegdzie dało się zauważyć wystające kamienie. Cóż, nie jest to może zima stulecia, ale śnieg jest – trzeba tylko poszukać. Byłbym zapomniał – stoki są mocno nasłonecznione – nie zapomnijcie o kremie z filtrem UV i okularach! Wróćmy jednak do podstawowej kwestii, jaką jest narciarska charakterystyka Savognin. Na początek powiedzmy otwarcie – jeden z podstawowych narciarskich parametrów, czyli kilometraż tras zdecydowanie nie powala. Savognin to niewielki, jak na Alpy, ośrodek narciarski, jest tu około 80 km tras narciarskich. To jednak zmieni się w przyszłości. Jak powiedział nam Vendelin Coray, odpowiedzialny za promocje regionu, są już plany zagospodarowania Piz Mez – sąsiedniego, atrakcyjnie (z narciarskiego punktu widzenia) wyglądającego szczytu, co zwiększy ilość tras do około 100-120 kilometrów. Przeważają trasy średnio trudne – ponad połowa ma kolor zielony, a resztę (z jednym wyjątkiem) stanowią trasy łatwe.
Sam na sam z trasami marzeń
Traumpisten, czyli w wolnym tłumaczeniu „trasy marzeń”, jak reklamuje dostępne tereny narciarskie papierowy przewodnik, rozciągają się pomiędzy 1200 a 2713 m n.p.m. i w chwili obecnej obejmują swym zasięgiem wschodnie i południowo-wschodnie zbocza Piz Martegnas (2 670 m) oraz Piz Cartas (2713 m). Na pierwszy z wymienionych szczytów dotrzemy za pomocą wyciągów krzesełkowych, z czego trzeci (ten który z Somtgant wywozi nas na samą górę) to sześcioosobowa kanapa z zamykaną osłoną. Gdy już nasycimy oczy oszałamiającą panoramą, która rozpościera się ze szczytu Martegnas, możemy wybrać jedną z trzech możliwości zjazdu. Na początek proponuję zmierzyć się z główną atrakcją rejonu – czerwoną „siódemką”, która prowadzi nas w kierunku Savognin wzdłuż wyciągów, którymi właśnie wjeżdżaliśmy. Na jej przykładzie widać najlepiej, że nie ilość, a jakość jest mocną stroną tego miejsca. Sporą zaletą Savognin jest niewielkie obłożenie tras, nawet w środku zimy – z tego względu warunki na trasie wręcz powalają. Jeśli lubicie jeździć po stokach równych jak stół, z pewnością tutaj się Wam spodoba. Moje spostrzeżenia po zjeździe do stacji Tigignas, czyli pokonaniu około kilometra przewyższenia były jednoznaczne – to jedna z piękniejszych alpejskich tras, jakimi miałem okazję się poruszać! Co stanowi o jej atrakcyjności? Poza wspomnianym świetnym przygotowaniem, zwraca uwagę przede wszystkim różnorodność. Łagodnie, bardziej stromo, zakręt, ścianka, znowu łagodnie… nie nudzimy się ani chwili. Przy tym cały czas jest bardzo szeroko, a równy stok wręcz kusi, żeby puścić się w dół długim, gigantowym skrętem. Warunki na trasie utrzymują się do popołudnia, jedynie na kończącej zjazd ściance przed restauracją tworzy się lód. Trasę obsługują trzy odcinki nowoczesnej kanapy, tak więc możemy dowolnie operować długością zjazdu i zmieniać miejsce przeznaczenia w zależności od stopnia zmęczenia. Gdy już znudzi Wam się jazda, a żołądek zacznie domagać się dodatkowych kalorii, warto zatrzymać się na stacji Tiginas (jedna trzecia wysokości trasy) i skosztować jednego z miejscowych specjałów. Mnie najbardziej utkwiła w pamięci pyszna, pszeniczna zupa o konsystencji kremu oraz deser w postaci orzechowego tortu. Amatorom piwa polecam Calandę, produkowaną w browarze z Chur, która naprawdę może konkurować z najlepszymi austriackimi i niemieckimi odpowiednikami. Wracając jeszcze do szczytu Martegnas, jego ofertę uzupełniają trasy po prawej stronie góry, które niestety w czasie naszego pobytu nie funkcjonowały.
Zmieniamy górę!
Kiedy uznamy, że Piz Martegnas nie ma przed nami tajemnic, wybierzmy trasę numer 15, którą rozpoczyna emocjonujący fragment biegnący nad przepaścią. Trawersując zbocza niebieską „piętnastką” docieramy do lewej części ośrodka, czyli Piz Cartas, a konkretnie do jej środkowej części, stacji Tgeps, w której krzyżuje się kilka tras. Stąd tylko jeden wjazd szybkim orczykiem i już możemy podziwiać okolicę z najwyższego punktu rejonu, wspomnianego Cartas (2713 m). Wspomniany orczyk nie jest jednak jedynym tego typu wyciągiem w tej okolicy, co stanowi chyba jedyną wadę tego miejsca. Może to stanowić pewną przeszkodę dla mniej wysportowanych narciarzy, ale dzięki temu ruch narciarski niejako naturalnie koncentruje się na Piz Martegnas, na bardziej nowoczesnych wyciągach krzesełkowych. Stwarza to niepowtarzalną okazję do skosztowania alpejskich tras
w dość intymnej sytuacji i niewątpliwie warto spróbować tutaj wszystkich tras i ich kombinacji. Jeśli zaakceptujemy większe zmęczenie, otworzą się przed nami nowe możliwości. Tak czy siak, są to ostatnie chwile tychże wyciągów – jak udało się ustalić, najprawdopodobniej od następnego sezonu w tym miejscu kursować będą sześcioosobowe gondole. Ze szczytu do śnieżnego kotła i małego osiedla Radon prowadzi kilka raczej niezbyt trudnych, ale długich i urozmaiconych tras, które swoją trudnością raczej ustępują nieco tym z Martegnas. Do Savognin wracamy pięknym trawersem pod skalną ścianą.
Inne atrakcje
Jak na każdą szanującą się alpejską miejscowość przystało, narciarstwo przywyciągowe w Savognin uzupełnia szeroka oferta okołonarciarskich zajęć. Spragnionym wrażeń polecam wypożyczalnię bardziej awangardowego sprzętu, jaką znajdziecie w Tigignas. Ski Fox, Snow Cycle, Airboard to nazwy tylko niektórych z wyrafinowanych śnieżnych pojazdów, a jazda na nich naprawdę potrafi być emocjonująca i wbrew pozorom – niezbyt łatwa. Ponadto, turystyczną ofertę uzupełnia kilkadziesiąt kilometrów przygotowanych szlaków wędrownych oraz siedem oznakowanych tras dla wędrówek w rakietach śnieżnych i skiturach. Z uwagi na możliwość podziwiania spektakularnych widoków, szczególnie atrakcyjne są szlaki położone na dużych wysokościach, dokąd dostać się można wyciągami. Na koniec o jeszcze jednej ciekawostce o nazwie schlittada. Pod tą tajemniczą nazwą kryje się po prostu saneczkowe szaleństwo, które w Savognin może stanowić ciekawy sposób na spędzenie wieczoru, a jego organizacją zajmuje się specjalna agencja. Oczywiście, jak to w Szwajcarii, wszystko jest doskonale zorganizowane – po dotarciu na umówione miejsce, na sanki wsiadamy już na dole i wciągani przez skutery śnieżne docieramy na miejsce startu. Tam, na każdego czeka ogrzewający kubek Jägertee (czyli herbaty po góralsku) i już możemy się cieszyć emocjonującym, pełnym zakrętów zjazdem do Las Tigias. Wszystkich, którzy zechcą sobie przypomnieć czasy dzieciństwa i saneczkowania w miejskich parkach i na osiedlowych górkach odsyłam na stronę www.schlittada.ch. W Savognin znajdziecie też lodowisko, na którym miejscowa młodzież – także ta koło pięćdziesiątki – z zapamiętaniem rozgrywa kolejne partie curlingu, a być zimą w Szwajcarii i nie spróbować szczotkować lodowej tafli, to jak być w Krakowie i nie spróbować obwarzanka.
A wieczorem…
Wieczorem wszystkie drogi prowadzą do hotelu Cube, gdzie od niedawna koncentruje się towarzyskie życie młodszej części Savognin. Nowoczesny hotel, sam w sobie stanowi sporą ciekawostkę i mimo, że na łamach SKI Magazynu z reguły nie zajmujemy się tematyką hotelową, tym razem zrobimy wyjątek. To pierwszy hotel w sieci Cube, który został wybudowany w Szwajcarii. Od strony architektonicznej przypomina sześcienną kostkę, wykonaną ze szkła, stali i betonu, a innowacyjne wykończenie zwraca uwagę także w środku. Oferta hotelu skierowana jest do młodszych, sportowo i towarzysko nastawionych gości, a jego budowa tak pomyślana, żeby w najlepszy sposób integrować przyjezdnych. Znajdziecie tu bar czynny całą dobę czy na przykład Cube Club, w którym regularnie odbywają się dyskoteki. Dodać trzeba, że hotel znajduje się tuż przy wyciągu, tak więc zatrzymując się w nim, buty narciarskie możemy ubrać już w pokoju.
Dojazd:
Samolot
Wygodnym, choć nie najtańszym sposobem dojazdu jest kombinacja lotu samolotem do Zurychu i podróż miejscowymi środkami komunikacji do Savognin. Do Zurychu lata polski LOT oraz szwajcarski przewoźnik SWISS. Przeloty możliwe są z Krakowa oraz Warszawy. W Swissie, przykładowe ceny na trasie Warszawa – Zurych zaczynają się od 340 złotych, ale – co istotne dla narciarzy – nie ponosimy dodatkowych opłat za przewóz nart. Lotniska w Szwajcarii są zintegrowane z systemem kolei i autobusów, tak więc dojazd do Savognin nie sprawi Wam żadnego problemu organizacyjnego. Najpierw udajemy się koleją do Chur, gdzie przesiadamy się w autobus pocztowy jadący przez Savognin.
Samochód
Wariantów dojazdowych jest kilka. W zależności od miejsca startu będziemy musieli przejechać na przykład 1000 km (Wrocław) czy 1250 km (Kraków). Możemy jechać przez Czechy (Praga, Olomouc), następnie Regensburg, Monachium i dalej na południe w kierunku Zurychu i Chur, albo dotrzeć do Monachium przez Drezno, omijając Czechy. Kolejną opcją jest przejazd przez Salzburg.
Komunikacja w Szwajcarii
Zaznaczyć trzeba, że podróż środkami komunikacji międzymiastowej w niczym nie przypomina Polski. Pociągi i autobusy kursują regularnie i bardzo dokładnie, o wysokim komforcie nie wspominając.
W samym Savognin właściwie wszędzie jest blisko, działa też świetnie zorganizowany system darmowych skibusów. Trzeba dodać, że Szwajcaria stanowi ewenement na skalę światową, jeśli chodzi o organizację transportu publicznego. Do dyspozycji podróżujących oddano tzw. SwissPass – bilet upoważniający do nieograniczonych przejazdów szwajcarskimi odpowiednikami naszego PKP, PKS, MKS, MPK i.. Żeglugi Śródlądowej. Do tego dochodzi szereg zniżek i darmowych wstępów do niektórych muzeów.
Ceny
Szwajcaria postrzegana jest jako drogi kraj, jednak Savognin jest zauważalnie tańszy od popularniejszych ośrodków Gryzonii. Sześciodniowy karnet narciarski to wydatek rzędu 160 Euro. Ceny w restauracjach na stoku są wyraźnie niższe niż np. w Davos i praktycznie nie ustępują austriackim.
Zakwaterowanie
Informatory turystyczne mówią o trzech tysiącach łóżek, jakie w Savognin czekają na przyjezdnych. Miasteczko pełne jest niewielkich hoteli, nie wyróżniających się zbytnio w zabudowie. Dostępne są także apartamenty. Warto poszperać w ofercie biur podróży takich jak Neckermann czy Tui, które oferują tygodniowe wczasy w Savognin w mniej lub bardziej przystępnych cenach, a także na oficjalnej stronie rejonu.
www.mojaszwajcaria.pl
www.savognin.ch
www.swiss.pl
www.swisstravelsystem.ch