Jędrek Bargiel, jego Pantera, inne góry oraz plany
Opowieść Andrzeja, która ukazała się w 72, papierowym wydaniu Ski Magazy,u.
część 1
– opowieści Andrzeja Bargiela wysłuchał Tomasz Osuchowski
zdjęcia Marcin Kin
Z Andrzejem spotykamy się po jego powrocie z kolejnej wyprawy. Tym razem celem było zdobycie Śnieżnej Pantery, czyli wyróżnienia alpinistycznego nadawanego za wejście na pięć siedmiotysięczników, które w przeszłości znajdowały się w granicach Związku Radzieckiego. Są to (licząc od uznawanego za najtrudniejszy)
Pik Pobiedy i Chan Tengri (w paśmie Tienszan) oraz Pik Komunizma, Pik Korżeniewskiej i Pik Lenina (w paśmie Pamiru). Chociaż tytuł powstał w czasach sowieckich, to dalej jest uznawany przez kraje Wspólnoty Niepodległych Państw – oraz nader ceniony w środowisku wspinaczy.
28-letni wspinacz z Zakopanego nie tylko pokonał szczyty Śnieżnej Pantery, ale zrobił to w swoim stylu, czyli z pomocą nart, a w efekcie w najkrótszym w historii czasie: licząc od wyjścia na pierwszy do zejścia z ostatniego było to 29 dni, 17 godzin i 5 minut.
Andrzej Bargiel:
Pomysł zdobycia szczytów cyklu Śnieżnej Pantery był spowodowany głównie tym, że nie chciałem przecierać kolejny raz himalajskich szlaków. Chciałem odkrywać inne miejsca, eksplorować inne przestrzenie. Chciałem uniknąć rutynowych już wejść i w efekcie nudy…Nie chodzi przecież o to, żeby zdobywać tylko ośmiotysięczniki, bo one są najwyższe i najmodniejsze. Pięknych gór jest mnóstwo na świecie.Poza tym teraz nie musiałem kręcić się wokół jednej góry. Przez to, że trzeba było się ciągle przemieszczać, to poza aspektem sportowym, ciągle widziałem coś innego i ciekawego. Wyprawa była więc też wspaniałą przygodą krajoznawczą.
Udało mi się znowu zebrać świetną ekipę. Pierwszy raz był ze mną Pobura (Kuba Poburka) i znakomicie się sprawdził.
Jest bardzo techniczny. Dużo pomógł. Na dodatek zabrał ze sobą skrzydło, z którego robił niektóre ujęcia lub obczajał teren.
Poza tym byli z nami profesjonalni operatorzy. Robiliśmy setki ujęć.
Zabraliśmy z sobą około 400 m liny Dyneema, ważącej z 80 kg, do asekuracji sprzętu, zabezpieczeń, przenoszenia itp. Musiał być z nami ktoś sprytny, kto mógłby to obsłużyć. Wbijaliśmy się w lodowiec. Tutaj Kuba był niezastąpiony. A obok niego m. in Darek Załuski, który towarzyszył mi także na poprzednich wyprawach, Marcin Kin, który również robił zdjęcia podczas moich poprzednich wypraw, Piotrek Snopczyński, no i mój młodszy brat – Bartek. Zależało mi również na tym, żeby w zespole była równowaga pomiędzy profesjonalnymi operatorami filmowymi, a tymi robiącymi materiał głównie w górach. Chodziło o to, by wszyscy się uzupełniali i od siebie uczyli – a w efekcie mogli efektywnie działać.
Bartek „Młody”, poza działaniami stricte górskimi, pilotował na przykład drona i to nawet na 6000 m n.p.m., co było chyba działaniem nowatorskim i przełomowym w wysokich górach. Udało mu się z tą machiną dotrzeć w wiele trudnych miejsc i zrobić fajny, dodatkowy materiał. A przy okazji także obczajać teren.
Zresztą panowie, niezależnie od samej wyprawy, mieli fajną przygodę, bo musieli przejechać samochodami z całym tym sprzętem przez Moskwę do Kirgistanu.
W ten rejon świata chciałem jechać już dawno. To było zupełnie coś innego: inne klimaty, ale i możliwości z jednej strony oraz wyzwania logistyczne z drugiej. Szybkie przemieszczanie się, śmigłowiec jako środek transportu itd. To zupełnie coś innego niż chodzenie wokół jednej góry…
Poza tym wyprawa poza celami sportowymi miała również służyć przygotowaniu materiału dla ośmiu odcinków telewizyjnego serialu dokumentalnego poświęconego wspinaczce w górach Śnieżnej Pantery.
Nad logistyką czuwał więc osobny producent, a i tak w załatwianiu formalności w Kirgistanie i organizowaniu bazy musiała mu pomóc największa w tamtym rejonie świata agencja turystyczna.
Dotarliśmy tam zresztą już na trzy tygodnie przed wyjściem, żeby sprawdzić, jakie są w ogóle możliwości i wszystko zaklepać. Byliśmy, na przykład, w jednostce wojskowej, żeby załatwić śmigłowce i transport. Zresztą nawet poruszanie się samochodami wymaga mnóstwa zezwoleń. Na dodatek mieliśmy masę drogiego sprzętu, przede wszystkim do produkcji materiału filmowego – kamery, obiektywy, komputery. Stąd priorytetem było, aby sprzęt w komplecie i nieuszkodzony podążał za nami.
Wszędzie też wymagane są tam wizy tranzytowe lub pobytowe: Rosji, Kirgistanu i Kazachstanu. Wreszcie każdy region ma specyfikę polityczno-gospodarczą, do której trzeba się przystosować, żeby można było funkcjonować w dodatku w specyficznych, bo górskich, warunkach. Ale to akurat dotyczy całego świata.
Za każdą atakowaną górę wpłacaliśmy jakąś kwotę pieniędzy „od wyprawy”. Za to mieliśmy na poziomie bazy zapewnioną podstawę: kuchnie, namioty itd. W pakiecie miały być też przeloty, ale te akurat raz działały, raz nie.
Zdobywanie Śnieżnej Pantery zaczęliśmy od Piku Lenina. Do Biszkeku podróżowaliśmy samochodami. Tam zostaliśmy kilka dni ze względu na ekipę filmową, aby złapali aklimatyzacje i mogli funkcjonować później na większych wysokościach. Dalej pojechaliśmy do bazy pod szczyt, która jest stosunkowo nisko położona. Podjeżdża się aż na 3900 m n.p.m. – przez step, rzeki, potoki. Do bazy, w co trudno uwierzyć wyjechaliśmy suwem i busem na letnich oponach! Wstajemy rano, a tu nawaliło pół metra śniegu
Tam jest inny świat pod względem mentalnym i organizacyjnym. Nie ma zimowych opon, bo nie ma, to się jedzie na letnich. Itp. Nie ma życia bez ryzyka. Ich cyrk, ich małpy.
Stamtąd już sprzęt trzeba było przenieść, częściowo na plecach zwierzaków, do położonej wyżej głównej bazy. Scenariusz trochę jak z horroru, bo teren jest trudny, a konie zrzucały co jakiś czas na glebę ten sprzęt, wśród którego obiektywy były warte przynajmniej tyle, co te ich samochody albo lepiej. Mieliśmy duży stres.
Pogoda była w miarę. Miałem tylko kilka dni na aklimatyzację. Ekipa filmowa z początku czuła się trochę nieswojo. Klimat, wysokość około 4000 m n.p.m., sytuacje dla nich niecodzienne – wszystko powoduje, że organizm doznaje rozchwiania, zarówno fizycznego jak i psychicznego. Na początku jeden z operatorów nie spał chyba przez tydzień. Cierpiał na bezdechy, bóle głowy, czyli problemy naturalne na tych wysokościach, będące skutkiem obrony organizmu. Później wszystko się unormowało.
Trzeba było zaczynać.
Czas zdobycia Pantery liczył się od wyjścia w górę. Mieliśmy obczajone niewielkie przejście graniczne, którego w końcu po prostu nie otwarto. Oznajmili nam tylko, że niebawem musimy się znaleźć z powrotem na dole. Musieliśmy więc się szybko pozbierać z atakiem i w sumie wyszedłem już wieczorem. O 8 czy 9 rano byłem już na szczycie.
Ale wtedy zastosowaliśmy nowe w moim przypadku doświadczenie: Kuba Poburka nawigował mnie przez lunetę podczas zjazdu północną ścianą, której nie znałem, bo byłem tam pierwszy raz, a nocą podchodziłem granią, gdzie było relatywnie mniej śniegu, a więc podejście wysiłkowo lżejsze. Kuba musiał znaleźć nitkę śniegu między serakami, którą mógłbym przejechać. Całkiem nowy w moim przypadku sposób powrotu: wymagający współpracy i zaufania, ale pozwalający wybrać idealny wariant szlaku, a więc i ograniczenia czasu przebywania w najbardziej ryzykownym terenie. Tam nie było specjalnych trudności technicznych, tylko trzeba było w odpowiednim miejscu wjechać w konkretne miejsce. Ułatwiło mi to robotę. Choć trochę toto lotka zawsze jest… Chłopaki byli trochę spięci. Musieli się dobrze przyglądać terenowi. Mieliśmy taką kosmiczna lunetę, przez którą można było także oglądać gwiazdy. Całe szczęście, że widoczność dopisała.
I to był pierwszy szczyt. Spakowaliśmy cały sprzęt, zjechaliśmy w dolinę i kiedy późnym wieczorem dotarliśmy do przejścia granicznego, okazało się, że wcale nie musieliśmy się aż tak spieszyć. Lecz pojawił się inny kłopot: choć strona Tadżykistańska przysłała już po nas busy, ale nie chcieli nas wypuścić z Kirgistanu. Ktoś czegoś nie załatwił, nie dogadał….
Na Piku na 6000 m n.p.m. wyszedł też Michał Machnicki, operator i reżyser. Jego organizm, jak się okazało, łatwo oswaja się z wysokością. Zresztą tam podczas ataku szczytowego było tak, że kamerzyści porozstawiali się przy wejściu, a ja – zamiast atakować od strzału – wychodziłem kawałek, potem zjeżdżałem kawałek itd. Trzeba było robić materiał. Tak, że trochę drogi nadrobiłem…
To był kompromis między chęcią szybkiego wejścia a koniecznością kręcenia dokumentacji. Sam sobie to narzuciłem, bo bez relacji filmowych nie byłoby oglądalności, a co zatem idzie sponsorów i kolejnych wypraw.
Ludzie w bazie byli w lekkim szoku: co my robimy?! Chyba na początku nie traktowali nas poważnie. Ekipa w każdym razie nie zachowywała się tak, jakby chodziła po górach, a tu ktoś z nas miał zdobyć szczyt.
zdjęcia nie obrazują chronologicznie etapów wyprawy
ciąg dalszy nastąpi….