Andrzej: Zakopane to małe miasteczko. Na początku byłem obcy, ale później jakoś naturalnie wszedłem do ekipy młodzieżowej. Tu się gdzieś wyjdzie i nagle wszystkich znasz. Ale ciężko było się utrzymać, bo nie miałem żadnego finansowania, więc działałem na robotach wysokościowych, jeździłem na farmę do Szkocji, żeby zarobić jakieś pieniądze na zimę.
Nakręcony byłem mocno. Chciałem się ścigać w skialpiniźmie z najlepszymi. Pomimo braku jakiejkolwiek pomocy i sceptycyzmu środowiska, w wieku 21 lat udało mi się wbić na dziewiąte miejsce w zawodach w Pierra Menta, gdzie byłem najmłodszy w swojej kategorii. Chyba nikt w tak młodym wieku takiego miejsca nie zajął w tych zawodach.
Tam spotkałem Petera Svetojanskiego, który był wówczas wicemistrzem świata. Udawało się łapać na podium Pucharu Świata, gdzie goście startowali, mając sztaby trenerów, serwismenów, wszystko. A ja jeździłem ze Słowakami prawie że autostopem, ogarniałem sam wszystko, startując praktycznie bez jakiegokolwiek zaplecza. Miałem jedną parę dojeżdżonych nart, na których trenowałem. Wiele razy przegrałem zawody, bo narta się złamała, a nie było hajsu na nowy sprzęt. Pamiętam pierwsze buty carbonowe, które kupiłem za 1500 euro. To wtedy był majątek. W ogóle musiałem uczyć się od początku nowych rzeczy, bo tego u nas nikt jeszcze nie rozkminił na poziomie sportu wyczynowego. Chcąc to robić lepiej, musiałem testować różne patenty. Był taki czas z przerabianiem butów, żeby były na maksa lekkie. Ja miałem buty skiturowe na sznurówki: sito jedno wielkie z dziurami po wiertarce. Jak pojechałem w tych butach na Puchar Świata, to goście widząc mój know how, łapali się za głowę. Nawet Włosi podglądali, chociaż to oni zawsze byli „patenciarzami”.
Od 2006 roku na świecie skialpinizm sportowy upada, jeśli chodzi o organizację zawodów pucharowych. Była szansa, żeby był to sport olimpijski, ponieważ w tamtych czasach był dyscypliną mocno rozpoznawalną. Nałożył się pech z feralną lawiną, bezwład organizacyjny i brak koordynacji w działaniach. Szkoda, bo niewiele brakowało.
Skialpinizm to drogi sport. Musisz być w górach, trenować na lodowcu, dużo jeździć na nartach, mieć mnóstwo sprzętu. Wyczynowe buty kosztują 1500 euro. Wypada mieć ze dwie pary – jedną do treningu, drugą startową. Do tego z sześć par nart . Dzisiaj firmy wolą dać narty na wyprawę niż na zawody. Tam ich nie widać. Nie ma ludzi, którzy umieją ogarnąć marketingowo ten sport tak, aby był widoczny w mediach. A przecież zawody w skialpiniźmie są niebywale widowiskowe. Trzeba je tylko ubrać w dobry scenariusz i odpowiednio pokazać. Mam to szczęście, że dostałem się do międzynarodowego teamu Atomica. Problemy ze sprzętem się skończyły.
Grzegorz: W 2004 roku zaczęliśmy startować równocześnie w Pucharze Świata, w zawodach Pierra Menta… W tym czasie robiłem też kurs przewodnika międzynarodowego – nie ogarnialiśmy tego wszystkiego finansowo….
Marcin: Kiedy zorientowałem się , że prosem nie zostanę, to żeby się z nimi włóczyć, zacząłem robić zdjęcia. Bardzo wcześnie miałem aparat cyfrowy. Chyba w promieniu dwustu kilometrów nikt nie miał takiego sprzętu. Ale co to był za aparat… Pamiętam, że kiedy jeszcze był pipe na Gubałówce i robiłem Kalińskiemu zdjęcia w locie, to musiałem wcisnąć spust w momencie, kiedy był w środku ewolucji, żeby się zdążył jeszcze załapać do kadru. Taki timing wtedy obowiązywał.
Jędrek to się chyba sam do mnie odezwał. Poszliśmy na Kasprowy działać. Dotychczas wszyscy sportowcy wokół mnie byli amatorami. Poszliśmy na zdjęcia, stoimy na Kasprowym i w pewnym momencie patrzę w dół w Dolinę Cichą, a tam się słonko tak fajnie układa. Mówię, kurde, jakbyś tam leciał byłoby super. Nie ma problemu: zjechał w dół i wybiegł z powrotem. Po chwili mu mówię, że chyba nie najlepszy obiektyw dobrałem. Nie ma sprawy – odpowiedział. – Lecę jeszcze raz. Zjechał w dół i znowu wraca. Moja aktywność fizyczna z całego miesiąca została przekroczona trzykrotnie.
Andrzej: Geneza pomysłu zjeżdżania na nartach z ośmiotysięczników, który potem nazwaliśmy „Hic Sunt Leones”, była taka, że brakowało mi perspektyw rozwoju w skialpinizmie. Tutaj cały czas trwała walka z tzw. związkiem. Jak się trochę wybijasz, to masz problem. W pewnym momencie miałem dosyć. Udało się stworzyć od zera coś nowego i w ciągu roku zbudować projekt, który jest rozpoznawalny w Polsce i powoli na świecie.
Duży wpływ na mój rozwój miał Elbrus i pobicie rekordu wbiegnięcia na szczyt. Potwierdziło się, że można poruszać się szybko na dużych wysokościach. Dla mnie to była nowa rzecz: nigdy nie byłem na takich wysokościach. Z Piotrkiem Sadowskim opracowaliśmy trening. Przed startem byłem dwa razy na szczycie i okazało się, że można to zrobić szybko. Zresztą wbiegłem tam na lekko, w jakichś adidasach. To był kolejny krok prowadzący w Himalaje.
Artur Hajzer zaproponował mi udział w wyprawie w Himalaje. Na Lhotse miałem ze sobą narty. Tam zobaczyłem, że idąc z nartami, można eksplorować szybciej i wydajniej. Nie wyobrażałem sobie, że trzeba chodzić po śniegu, jeśli można sunąć na nartach. Nie mówiąc o zjeździe, który jest nieporównywalnie szybszy. Zauważyłem, że można wchodzić lepiej, wybierając ambitniejsze cele, osiągając je bardziej sportowymi metodami, zwiększając prawdopodobieństwo sukcesu. Odkąd zaczęto atakować szczyty himalajskie metodą alpejską, wspinacze zaczęli być lepiej przygotowani wydolnościowo. Jeżeli chcesz wejść z bazy na szczyt, to musisz mieć taką formę, że w dół te kilka godzin też jesteś w stanie zejść. Musisz mieć skalkulowany zapas sił. Im się szybciej poruszasz, tym większe prawdopodobieństwo, że stamtąd zwiejesz. Trzeba mieć racjonalne podejście: wiedzieć, że to jest przygoda i nie stawiać wszystkiego na jedną kartę. Nie powinno się iść na granicy możliwości. Trzeba zostawiać margines na nieprzewidziane okoliczności i znać granice swojego organizmu.
Tam podczas wypraw himalajskich brakuje sportowców – nie ma granic, które określa wyczyn. Honorowo idą: bo hajs, bo jest jakiś projekt i trzeba tam wejść. Idą jak na wojnę. Tam podczas wypraw himalajskich brakuje sportowców – nie ma granic, które określa wyczyn. Honorowo idą: bo hajs, bo jest jakiś projekt i trzeba tam wejść. Idą jak na wojnę.
Marcin: W górach wysokich, nie ma co ukrywać, jest na początku fatalnie. Psyche, niewytrenowanie. Mam kolegę: zjeździł cały świat, ale powyżej 4000 m nie żyje. Trzeba przesiedzieć na wysokości te kilka dni. Łeb ci pęka, rzygać się chce… Jak pierwszy raz w Tybecie wyjechaliśmy ciężarówką od razu na ponad 4000 metrów, zacząłem wymiotować. Z pięć litrów wyjechało ze mnie. Ale jak się już wyreguluje poziom wody w organizmie, zaczyna być ok.
Andrzej: Na taką wyprawę trzeba mieć dobrą aptekę, bo jak masz problemy ze zdrowiem, musisz reagować: przyjmować elektrolity, medykamenty. Wcześniejsze wyprawy dały nam doświadczenie. Świetnym specjalistą jest Robert Szymczak, który wspinał się z Hajzerem. Przed wszystkimi wyprawami robił obowiązkowe dla wszystkich szkolenia medyczne. Kiedy mieliśmy wypadek na Lhotse i sprowadzałem Szerpę, a potem się nim opiekowaliśmy, to zbiera się doświadczenie i później wiesz, co robić w takich sytuacjach. Pójdziesz do góry, weźmiesz tlen, przeciwzakrzepowe zastrzyki. Później na dole na tlenie musisz go podtrzymywać, moczyć mu ręce, robić opatrunki. Spotykasz ludzi, którzy mają różne patenty. Uczysz się.
Marcin: Te góry są tak ogromne… Teraz tego nie było tak widać, bo się szło przez dolinę i one cały czas były tej samej wielkości. Ale w Tybecie nigdy nie zapomnę, kiedy pokazało się w pobliżu pasmo górskie. Siedzimy w bazie i chłopaki mówią: mamy dzień drogi do bazy głównej. A gdzie ona – pytam. Tam, za tą górką. Myślę sobie: jak to dzień? Jak się wkurzę, to tam dorzucę kamieniem. A się okazuje, że ciągle idziesz i nic się nie zmienia w krajobrazie.
Andrzej: Do bazy donoszą ci sprzęt miejscowi. Najpierw na zwierzakach, później ludzie, zwykle kobiety. Taka tam jest tradycja i kultura. Często dla nich to jedyna możliwość zarobku. Walczą o te ładunki. W bazie jest życie… bazowe. Wbrew pozorom wcale nie jest ciężko. Kiedy mamy dobrą pogodę, to jest przyjemnie, a nawet na tyle miło spędza się tam czas, że nie chce się wchodzić do góry.
Jest stołówka, kucharz i kuchenka, w której piekli nawet chleb. Masz prąd, generator. Goście sobie film oglądali na projektorze. W bazie jest mnóstwo ludzi z komercyjnych wypraw. Tam nawet było boisko do siatkówki, bo Szerpowie nie mają co robić w oczekiwaniu na wyjście. Te komercyjne wyprawy działają tak, że gość ma wejść na szczyt. Ma swojego Szerpę, który mu niesie butlę na szczyt. Jak tam byliśmy to umarł jakiś Japończyk, bo skończyła mu się butla w nocy. Ludzie powierzają swoje życie butelce.
Grzegorz: Ludzie idą bez aklimatyzacji. Odetniesz komuś wężyk i koniec. Tylko jedna ekipa spała na 5600 m, a tak to masy turystów szły bezmyślnie do góry.
Andrzej: Ja miałem większy problem, bo siedziałem w bazie najdłużej. Jak siedzisz w bazie i nic nie robisz przez 5 dni, to już jesteś spuchniętym, ciężko się zmotywować do czegokolwiek. Ta energia z czasem spada.
Grzgorz: Na tej wysokości się nie regenerujesz. To może fajnie wygląda, ale jesteś cały czas na wysokości szczytu Mont Blanc, a w przypadku Shisha Pangma na 5600, czyli 1000 metrów wyżej, no i tej energii na ileś tam starcza. Wychodzisz na aklimatyzację, tam są gorsze warunki, zejdziesz to się lepiej czujesz, ale to ciągle jest wysoko.
Andrzej: Powyżej 5000 m nie przyswaja się białko i organizmowi jest najprościej spalać własne mięśnie. Kiedyś wyprawy trwały po kilka miesięcy i nawet „misie” wracali do domu szczupli.
Marcin: Jak wyjeżdżaliśmy, to u mnie w domu było ciężko, bo ojciec Marysi, mojej żony – Marek Danielak zginął w lawinie w Andach, jak ona miała tyle lat, co nasz Józek teraz. Nie jest to fajne, bo ja wiem, co ta kobieta przeżywa, kiedy my wyjeżdżamy.
Grzegorz: To są dylematy i wybory. Moja Paula jest mądrą kobietą. Ona to rozumie, nigdy mnie nie wstrzymywała. Wiadomo, martwi się, ale też nie powie do końca. Ale mała Hania… To dla mnie jest trudne, bo ja też tęsknię. Jak wróciłem, myślałem że się nie wyzbieram, jak ona mnie nie poznawała, nie chciała do mnie przyjść. Przez trzy dni była obrażona.
Tam było raczej spokojnie i bezpiecznie. Owszem były takie miejsca, gdzie trzeba było przejść pod jakimś serakiem, ale raczej wszystko było pod kontrolą. Zawsze myślisz o tym, co się dzieje, tam gdzie cię nie ma, bo tu ci się wydaje, że nad wszystkim panujesz.
Marcin: W górach się raczej nie myśli o najgorszym. Raczej o tym, co się w domu dzieje, bo w dzisiejszych czasach to ci dziecko wybiegnie na ulicę, jakiś wariat pojedzie i się różne rzeczy mogą zdarzyć.
Andrzej: Monsun się przedłużył i jak się aklimatyzowaliśmy, to w bazie cały czas padał deszcz. Momentami to przeobrażało się w śnieg i było strasznie nieprzyjemnie. Na szczęście się nie poddawaliśmy pogodzie i działaliśmy, a im wyżej byliśmy, to pogoda była lepsza.
Grzegorz: Trzeba było na siłę wychodzić, w deszczu iść pół dnia, żeby wyjść ponad chmury, nad ten cały syf, który zostawał w dole. A trudno było czasami się przełamać. Była tam wyprawa komercyjna, ludzie siedzieli, kichali. Ja się zaraziłem i złapałem przeziębienie. Nie było to motywujące, wszystko mokre itd. Między jedynką a dwójką było trochę poręczówek… Tam równolegle działała komercyjna wyprawa. To są jakby dwie dyscypliny – turyści z tlenem i Szerpami oraz goście zmotywowani do sportowego działania górskiego. Skorzystaliśmy, że Szerpowie pozakładali poręczówki dla grupy komercyjnej. Naturalnie za to się płaci: była zrzutka po sto euro od osoby.
Andrzej: Znałem tę górę, więc orientacja nie stanowiła problemu. Linia wyjścia i zjazdu jest tam oczywista. Trzeba przebrnąć przez najtrudniejszy odcinek między jedynką a dwójką na dole, który jest bardzo uszczeliniony i tam akurat było dużo mniej śniegu. Wychodziłem tym miejscem na poprzedniej wyprawie zakosami, a teraz były pionowe ścianki. Wtedy też było stromo, ale na tyle dużo śniegu, że wszystkie szczeliny były zaklejone. To się zmieniło. Jesień i wiosna to jest zupełnie inny sezon, wtedy mieliśmy 5 m śniegu w bazie, a teraz były skały. Podczas ataku miałem ze sobą lekkie rzeczy, picie. W trójce doładowałem picie, miałem lżejsze buty na dół bo tam było cieplej. Nie używałem kombinezonu – dopiero w trójce założyłem. Tam miałem też narty i byłem na lekko ubrany: bielizna, cienkie spodnie trekkingowe. Do trójki doszedłem w takich ciuchach, jakbym szedł na Kasprowy.
Chcieliśmy wejść później na Cho Oyu, więc musieliśmy się spieszyć: aklimatyzowaliśmy się tylko 9 dni, a normalnie to trwa 3 tygodnie. Poczułem to podczas ataku szczytowego. Do trzeciego obozu doszedłem w 4 godziny 20 minut i tam trochę odpocząłem, czując, że tę końcówkę można było zrobić szybciej. Jednak brak aklimatyzacji miał wpływ na zmęczenie. Start był najgorszy, bo padał deszcz i to intensywnie, więc wiedziałem, że zaraz będę cały mokry. Chłopaki z góry dawali znać, że wieje i zasypało im namiot, a wiatr wiał w porywach do 50 km/h, przenosząc śnieg.
Grzegorz: Zasypało namiot tak, że zrobiło się tak mało miejsca, iż miałem świadomość, że jak przyjdzie Jędrek, to ja będę musiał wyjść na zewnątrz.
Andrzej: Idąc do pierwszego obozu, byłem cały mokry. Dobrze, że wziąłem rzeczy na zmianę. To na pewno nie podnosi motywacji. Wiesz, że masz kawał drogi przed sobą, jesteś cały mokry, a na górze jest zimno. Na szczęście przebrałem się i jakieś 200 m powyżej jedynki była już spoko pogoda. Można było iść dalej. Kiedy dochodziłem do trójki, widziałem, że mam dobry czas, a nie idę na mocno i mam zapas energii.
Jadłem żele. Tam nie możesz jeść normalnego pokarmu, ponieważ zużywasz zbyt wiele energii na trawienie. Organizm nie przyswaja więcej. Jadłem więc te żele przez całą noc co godzinę tak, że w końcu żołądek zaczął się buntować. Na nartach podchodziłem mniej ze względu na słabszy warun śniegowy. Łatwiej było momentami iść na nogach. Można by to zrobić dużo szybciej, gdyby się lepiej zaaklimatyzować – może w 10 godzin, W perspektywie Cho Oyu było optymistyczne, bo wydawało się, że da się go mega szybko zrobić. Tam jest bardzo blisko na szczyt w porównaniu z Manaslu. Wyżej startujesz. Baza jest tam na 5700 i jest cały czas w miarę równo płasko. Masz 40 proc. mniej podejścia na szczyt, a przewyższenia jest 2400 a nie 3300 m,
Na szczycie zostałem sporo czasu: jakiś filmik, coś tam jeszcze podchodziłem, bo chciałem wejść na grań jak najwyżej. Byłem przymęczony do oporu, bo to jednak kawał drogi, a aklimatyzacja była słaba.
Sam zjazd jest o tyle problematyczny, że jesteś już wyrąbany do oporu……. W tym projekcie chodzi o to, żeby się systematycznie rozwijać. Manaslu to nie jest jakiś końcowy wyczyn sportowy dla mnie. Ale to jest potrzebne jako etap, żeby robić trudniejsze rzeczy. Bo niemal każdy sprawny gość, jeśli się dobrze czuje i jest w formie może wejść na ośmiotysięcznik, żeby z niego zjechać, jeśli robi to w stylu: od obozu do obozu. Sport zaczyna się, kiedy chcesz to zrobić inaczej.
Fajnie, że daje się odmienić wizerunek himalaizmu Bo jak są tragedie, to sponsorzy się obawiają: młody gość, zwariował, zrobi sobie krzywdę. A tutaj założony plan się udaje. Ludzie spoza środowiska górskiego zaczynają się interesować takim wydarzeniem. Fajne jest też, że wielu młodym ludziom podoba się sama idea tego projektu i to, w jakim stylu jest to robione. Poza tym świat też usłyszał o naszym pomyśle. Pojawiła się jakaś perspektywa rozwoju. I to narty ją otworzyły, przyspieszając wejście i powrót do bazy.
Grzegorz: Doświadczenie górskie ma ogromne znaczenie. W TOPR przepracowałem już 10 lat i nawet nie wiem, kiedy to upłynęło. Oprócz pracy w TOPR jestem przewodnikiem IVBV i przez to sporo czasu spędzam w innych niż Tatry górach. To też daje rozwój. Nawet się o tym nie myśli, ale pewne rzeczy same wychodzą. To jest po prostu odruch.
W wysokich górach nikt nie nosi ze sobą sprzętu lawinowego. Chociaż jako przewodnik i ratownik przesadnie dbam o bezpieczeństwo, to tam używanie ABC jest nierealne. To są zbyt wielkie odległości. Co najwyżej używasz łopaty żeby wykopać platformę pod namiot, odgrzebać się etc. Andrzej: Tam są takie przestrzenie, że jak ruszy lawina, to mała ekipa nie ma szans na dojście i ewentualną lokalizację ofiar.
Grzegorz: Albo masz pogodę i idziesz, bo jest dobrze, albo musi się podjąć decyzję i zostać. Trzeba się do tego dobrze nastawić psychicznie, bo niektórzy się zapędzają, mają klapki ograniczające podjęcie racjonalnej decyzji. Jak to się wycofać? Przecież ktoś zbierał dwa lata, żeby pojechać na wyprawę. Więc musi. Ja byłem trzy razy na wyprawie na ośmiotysięcznik i nie wlazłem ani raz z jakichś tam powodów: coś mi nie pasowało, czegoś nie byłem pewien. To kwestia podjęcia decyzji. Wolę wrócić cały, ze wszystkimi palcami.. Nie ma warunków, widzisz, że jest źle, śmierdzi ci, jest lawiniasto? Wracasz i koniec.
Andrzej: Te zbocza, jeżeli nie ma opadów świeżych, to są ok. Tam są wysokie temperatury w dzień, niskie nocą, więc śnieg się przeobraża i wiąże. Tego trudnego odcinka nikt nie zjechał w ciągu od szczytu. Na fragmencie zjazdu, który był między trójką i czwórką i ponad wyjściem do samej czwórki nie było lodu, który zazwyczaj jest tam makabryczny. Kiedy wchodziłem tam poprzednio i tamtędy zjeżdżałem, to lód był jak szyba na odcinku około 500 m. W dzień, kiedy zaczyna świecić słońce, robi się szklanka. Nawet kiedy pada śnieg, to wiatr robi swoje i zawsze jest lód.
Marcin: Doszedłem do 6 tysięcy n.p.m. Przede wszystkim muszę myśleć o zdjęciach. W nocy, kiedy szliśmy na akcje zdjęciową, to chłopaki też łapali aklimatyzację. Wiadomo, materiał trzeba zrobić, ale przede wszystkim trzeba tak działać, żeby ich nie opóźniać. Wiadomo, że nie byłem przygotowany fizycznie tak jak oni, chociaż tym razem udało się trochę pobiegać szlifując formę . Pechowo przed wyjazdem naruszyłem łąkotkę. Na tydzień przed wylotem postanowiłem, że jeśli przejdę na niej Czerwone Wierchy, to jadę na wyprawę. Nie dałem rady. Cztery dni później trzeba było przejść 100 km trekkingu. Kiedy ostatniego dnia Grzesiek wziął mój plecak ze sprzętem foto, bo nie mogłem już go unieść, to się popukał po głowie mówiąc, że mnie popierdzieliło. Miałem najcięższy plecak w całej ekipie. Sprzęt foto waży…
Grzegorz: W razie biedy masz łączność radiową, ale nie zawsze. Głównie musisz liczyć na siebie. Jesteśmy braćmi, lekko to jest przeje… Ja w czwórce stwierdziłem, że nie idę dalej: za krótką mieliśmy aklimatyzację, Jędrek jest mocny, on sobie dał radę. Mieliśmy trzy wyjścia aklimatyzacyjne i spanie na 6800 m. Brakowało spania na 7000 m. Ja siedziałem w czwórce, czekałem, żeby w razie czego być niezależnym. Darek był niżej, a po drodze też Szerpowie. Oni prowadzą swoich klientów, ale zawsze byli ludzie, gdyby była jakaś tragedia.
Andrzej: Tak powyżej czwórki to ciężko sobie zrobić krzywdę. Bardziej jest tak, że nie masz energii, ale masz cały czas łączność radiową i przez to że masz doświadczenie jesteś w stanie oszacować, czy jest ryzyko, czy da się to zrobić, czy nie. Wiadomo, że trzeba się zmęczyć, to nieuniknione, ale wiesz, na ile sobie możesz pozwolić, żeby nie iść w ciemno, żeby nie było, że nagle skończyły ci się siły i zostajesz.
Grzegorz: Jędrek się tam czasami wkurzał, ale go wołałem na siłę, żeby się zgłaszał. Bo jak zjechał, to w ogóle nie był w stanie mówić. Tak, że musisz gościa zmuszać, żeby myślał, żeby ci odpowiadał na pytania – to jest też motywowanie z dołu. Narty dają ci przewagę, bo możesz szybko zjechać i obniżyć wysokość. Po prostu czujesz że słabniesz i każde 100 m niżej daje ci szanse – czujesz, że odzyskujesz siły. Nawet jakbyś się miał na nich zsuwać, to robisz to szybciej. Uciekniesz z wysokości. W tamtym roku Jędrek zjechał i zwinęliśmy wyprawę w ciągu paru godzin. Hiszpan, który w tym dniu wszedł na szczyt, dotarł do bazy po czterech dniach. Już się wydawało, że będziemy po niego szli….
Andrzej: Tętno wyjściowe spoczynkowe się zmienia, to zależy do wytrenowania. Teraz nie badam tego na bieżąco. Kiedy startowałem w zawodach, kontrolowałem się, bo to było kluczowe w specjalistycznym treningu. A trening, który był potrzebny do wejścia, nie musiał być aż tak precyzyjny. On mi daje bazę. Bardziej specjalistyczny trening pomógłby wydolnościowo, ale nie było na to w Polsce aż tyle czasu.
Duże rezerwy tkwią jeszcze w przygotowaniach do takiej wyprawy. Można działać szybciej, lepiej niż udało się to zrobić, zajmując się przygotowaniami jeszcze bardziej profesjonalnie. Nie jestem typem menadżera. Ideałem byłoby, że ja zajmuję się treningami i logistyką w górach, a pozostałymi aspektami wyprawy i marketingiem zajmuje się ktoś inny. Jednak, aby dojść do tego ideału, trzeba stworzyć podstawy i przekonać sponsorów, że projekt da się zrealizować.
Z Andrzejem i Grzegorzem Bargielami oraz Marcinem Kinem rozmawiał Tomasz Osuchowski (październik 2014, podczas obiadu w restauracji „Pod Aniołami” w hotelu Belvedere w Zakopanem)
Zdjęcia: Marcin Kin