Sam na sam z Jarząbczym Wierchem

Zbliża się kolejny wiosenny sezon skitourowy w Tatrach. Czas wspaniałych i długich wypraw na nartach. Bo wiosna zawsze sprzyja narciarzom.

Na zachętę wspomnienie o „wyrypie” na Jarząbczy Wierch (2137 m n.p.m.) w Tatrach Zachodnich. Najważniejsza – oprócz interesującej trasy – była atmosfera bycia samemu w sercu Gór. I poczucie wolności. I pogoda. Nie jest to jakaś ekstrema, lecz porządna tatrzańska skitoura. Piękna, całodniowa. I dla doświadczonych i wyposażonych: prócz lawinowego ABC, przydadzą się raki i czekan. To wyprawa właśnie na wiosnę, po sfirnowanych śniegach. W pełni zimy po stokach Jarząbczego szaleją wielkie lawiny.

NAJWAŻNIEJSZE: DOBRY PLAN

Jarząbczy planowałem przez kilka lat. Wreszcie się udało się. Warunki były idealne, a co ważniejsze – bezpieczne. Firn i dobra pogoda sprzyjały „wyrypiarzowi”. Niestety, koledzy nie dali rady pójść w góry i musiałem iść sam.

„Wartość współżycia sam na sam z przyrodą – w górach czy na morzu – polega między innymi na tym, że niezmiennie panujące w przyrodzie prawa umożliwiają alpiniście czy żeglarzowi, chociaż nie docelowo, to jednak na samodzielne kierowanie własnym losem. W podporządkowaniu się koniecznościom natury można widzieć prawdziwe wyzwolenie człowieka” (P. Paterek, 1997, z: Andrzej Matuszyk, Myśli o górach i wspinaniu, Góry Books 2010).

Bycie sam na sam z Górami ma niepowtarzalny smak. Najsilniejsza jest wtedy Przygoda. Nie ma słów (no, chyba, że ktoś lubi gadać do siebie). I liczą się głównie własne umiejętności i możliwości. Własne decyzje. Wtedy wszystko od Ciebie zależy: podejście, odpoczynek i zjazd. Decyzje są tylko Twoje i Gór, które jak zechcą, to Cię puszczą. Chociaż wielu ekspertów twierdzi, że samotne chodzenie po Tatrach zimą jest związane z ryzykiem, to te wyprawy, samotne, mają jednak niezwykły smak. Smak wolności. A właśnie takiej wolności potrzebujemy przecież bardziej niż kromki chleba. Góry dają ją nam, „na tacy”. Wystarczy tylko sięgnąć.  Bardzo sobie cenię takie samotne wycieczki narciarskie. Dlatego, od czasu do czasu, ruszam w Góry na fokach sam. Po przygodę sam na sam z Tatrami. Tak było na Jarząbczym.

Wycieczka na Jarząbczy jest niezwykle urozmaicona: oferuje strome podejścia i ostre zjazdy, a na Polanie Chochołowskiej wiosną czekają na nas kobierce krokusów

To było w maju 1995 r., podczas pięknej i wyjątkowo śnieżnej zimy. Takie wtedy bywały w Tatrach niemal rok w rok. Wielka to przyjemność móc stwierdzić, że sprawy, o których myślało się przed laty, a które pozornie tylko poszły w zapomnienie, odżywają po latach i to w postaci może doskonalszej. Dojrzalszej. Lepiej przemyślanej niż wówczas, kiedy byłem beztroskim 33-latkiem, który chłonął jedną wyprawę tatrzańską po drugiej. Nie dbał o zdrowie, a każdy prawie skręt wykonywał na granicy ryzyka. Teraz nie jestem jeszcze skitourowym starcem, ale pewne sprawy odczuwam mocniej i inaczej. A ta sprawność sprzed lat powoli umyka. Nie akceptuję tego, ale rozumiem.

W GÓRĘ

Piąta rano – pobudka. Za oknem świeci już wysokie słońce. Ten sam, co zwykle rytuał wycieczki: zaparzam mocną kawę, pakowanie plecaka: wiadomo – foki, okulary, napoje, kanapka, czekolada, coś przegryzam i w drogę. Przed szóstą startuję z Chochołowskiej.

Kilka zdań o celu wycieczki. Jarząbczy Wierch, po prostu Jarząbczy, wznosi się nad Doliną Jarząbczą, Jamnicką i Raczkową, sąsiaduje z wysokimi szczytami Tatr Zachodnich, jak Raczkowa Czuba, Kończysty Wierch i Starorobociański Wierch, ma dwa wierzchołki. Przez niższy biegnie granica polsko-słowacka, wyższy jest już po słowackiej stronie. Nazwa szczytu pochodzi od starego góralskiego rodu Jarząbków. Leży on zaś w grani głównej pomiędzy Kończystym Wierchem (2002 m n.p.m.), od którego oddzielony jest Jarząbczą Przełęczą (1954 m n.p.m.), a wierzchołkiem Łopaty (1958 m n.p.m.) – oddzielony od niej Niską Przełęczą (1831 m n.p.m.). Wzdłuż tych szczytów i przełęczy, prócz granicy, biegnie szlak czerwony główną granią Tatr.

Z Jarząbczego doskonale widać pobliskie Rohacze, Starorobociański, Bystrą i Błyszcz, masyw Barańca i inne szczyty Tatr Zachodnich. A także Tatry Wysokie i inne góry Słowacji: Wielką i Małą Fatrę, Niżnie Tatry i Góry Choczańskie.

DROGA DO NARCIARSKIEGO LASU..

Na Jarząbczy można dojść różnymi szlakami. O pierwszym wariancie tak pisał w swoim przewodniku z 1939 roku znawca turystyki wysokogórskiej w Tatrach, Józef Oppenheim: „Przepiękne przejście wysokogórskie, nadające się raczej do robienia wiosną, wymaga bowiem możliwych śniegów na grani i ustalonej pogody. Od narciarza ponadto wymaga nie tylko pełnego opanowania techniki zjazdowej, ale i dużej wytrzymałości”. Tę trasę zrobiłem później, w 2008 r.: od schroniska na Chochołowskiej zjeżdżam kilkaset metrów w dół aż do wylotu Doliny Jarząbczej, tu zakładam foki, skręcam w prawo i podchodzę Jarząbczą w stronę Trzydniowiańskiego Wierchu, mijając po drodze Niżnią Jarząbczą Polanę (charakterystyczny krzyż żelazny) i Kamień Papieski. Szlak podejściowy wyprowadza dalej w stronę Jarząbczych Rówienek, potem ostro skręca w lewo (mostek) i przez Jarząbcze Szałasiska, już bardziej stromym terenem, wznoszę się długimi zakosami w górę. Następnie skręcam w prawo i mijam lawiniasty żleb. Ostatni etap podejścia prowadzi stromym stokiem Szerokiego Żlebu na Trzydniowiański. Przy zagrożeniu lawinowym ta droga nie jest zalecana do podejścia jako niezbyt bezpieczna. Przy pewnych śniegach należy przekroczyć żleb (uwaga!, często lawiniasto) i poruszać się grzędą po prawej jego stronie, która jest bezpieczna (patrząc od dołu). Przy twardych, zmrożonych śniegach trzeba podchodzić z nartami przypiętymi do plecaka. Mogą być pomocne raki. Natomiast przy firnach lub śniegach wiosennych można wejść na nartach na sam szczyt (czas podejścia z Polany Chochołowskiej ok. 2–2,5 godz.).

O pierwszym wariancie tak pisał w swoim przewodniku z 1939 roku znawca turystyki wysokogórskiej w Tatrach, Józef Oppenheim: „Przepiękne przejście wysokogórskie, nadające się raczej do robienia wiosną, wymaga bowiem możliwych śniegów na grani i ustalonej pogody. Od narciarza ponadto wymaga nie tylko pełnego opanowania techniki zjazdowej, ale i dużej wytrzymałości”. Tę trasę zrobiłem później, w 2008 r.: od schroniska na Chochołowskiej zjeżdżam kilkaset metrów w dół aż do wylotu Doliny Jarząbczej, tu zakładam foki, skręcam w prawo i podchodzę Jarząbczą w stronę Trzydniowiańskiego Wierchu, mijając po drodze Niżnią Jarząbczą Polanę (charakterystyczny krzyż żelazny) i Kamień Papieski. Szlak podejściowy wyprowadza dalej w stronę Jarząbczych Rówienek, potem ostro skręca w lewo (mostek) i przez Jarząbcze Szałasiska, już bardziej stromym terenem, wznoszę się długimi zakosami w górę. Następnie skręcam w prawo i mijam lawiniasty żleb. Ostatni etap podejścia prowadzi stromym stokiem Szerokiego Żlebu na Trzydniowiański. Przy zagrożeniu lawinowym ta droga nie jest zalecana do podejścia jako niezbyt bezpieczna. Przy pewnych śniegach należy przekroczyć żleb (uwaga!, często lawiniasto) i poruszać się grzędą po prawej jego stronie, która jest bezpieczna (patrząc od dołu). Przy twardych, zmrożonych śniegach trzeba podchodzić z nartami przypiętymi do plecaka. Mogą być pomocne raki. Natomiast przy firnach lub śniegach wiosennych można wejść na nartach na sam szczyt (czas podejścia z Polany Chochołowskiej ok. 2–2,5 godz.).

Z Trzydniowiańskiego Wierchu idę na nartach w stronę Czubika (trawersując jego zbocza od strony Jarząbczej lub ściśle granią), a potem przez Przełęcz Dudową i dalej stromym stokiem, długimi zakosami, osiągam – w sumie po ok. godzinie – Kończysty Wierch. Stąd szlak wycieczki skręca w prawo, na zachód. Długa, ponad kilometrowa grań łączy Kończysty Wierch z Jarząbczym. Na nartach można dojść do Jarząbczej Przełęczy i położonej nieco dalej Kopy Prawdy. Ponieważ powyżej grań się zwęża, to narty przypinam do plecaka i w butach, a nawet najlepiej w rakach (w zależności od warunków śnieżnych) poruszam się granią w stronę Jarząbczego. Pamiętnego 1995 roku szedłem bez raków, bo majowy śnieg był na grani na tyle miękki, że nie było potrzeby ich używania.

Szukajmy na wiosennych szlakach, graniach, Jarząbczym i innych szczytach oraz śniegach tatrzańskich, wolności, młodości i czego jeszcze chcemy

Słońce pali. Nad głową wielki błękit. Jak latem. Nie zwalniam tempa. Krótki oddech. Pot staje się nieodłącznym towarzyszem tego podejścia. Jego kropla błąka się po moim czole i spływa wprost do ust. Ma słono-gorzki smak. Zbliża się trzynasta, jest już bardzo gorąco. A picie mi się już prawie skończyło. Wargi wyschnięte, ślina robi się gęsta. A więc taki jest mój świat? Słodko-gorzki. Uśmiecham się do siebie. Nie, nie tylko taki ma kolor i smak. Jest bardziej barwny, tak jak dzisiaj góry. Jeszcze 50, 40, 30 m. Grań zakręca łagodnym łukiem w prawo i jestem na szczycie Jarząbczego. Sam. Wbijam narty.

Po chwili odpoczynku wbiegam jeszcze na pobliską Raczkową Czubę (2194 m n.p.m.). To ledwie godzina na szczyt i z powrotem. Wracam do nart. Zjazd. Dziś przed każdym tego typu zjazdem radzę założyć kask i dokładnie sprawdzić, czy narty są dobrze zapięte. Wtedy kasku jeszcze nie miałem, ubrałem więc zastępczo czapkę. Ze szczytu zjeżdżałem granią na wschód w stronę Kończystego. Górna partia, z uwagi na ekspozycję, wymagała uwagi. Lepiej trzymać się stoku od strony Doliny Raczkowej, nie zaglądając zbytnio na stronę Jarząbczej. Potem jest łatwiej – dojeżdżam do Kopy Prawdy, w pobliże Jarząbczej Przełęczy. Omijam znane z fotografii Niskie Turnie, widoczne w dole stoku. Zatrzymuję się, gdyż tędy właśnie planuję zjeżdżać. W dół prowadzi dość szeroki żleb, kręcący sprytnie pomiędzy skałkami, o nachyleniu ok. 35-40°. Oglądam drogę: jest dobrze wyśnieżona. Jest tylko jedno „ale” – stok pokryty jest zlodowaciałym, bardzo twardym śniegiem. Dziwne, bo w maju przywykłem raczej do firnów, a tu … „beton”? Nie na to liczyłem. Okazało się potem, że sprawił to chłodny front ze wschodu, który tego dnia zawitał w Tatry. A więc co robić?

DECYZJA…

Takie sytuacje są trudne. Jestem sam, stok stromy, a upadek w takim terenie to nic dobrego. Stanąłem na grani przed szerokim u góry, a w dole wąskim i stromym żlebem, opadającym wprost do Doliny Jarząbczej. Góra stoku była wylodzona. Próbowałem ją nartą i usłyszałem tylko chrobot, jakby tarcia po lodzie czy szkle. Zastanawiam się chwilę. W głowie burza: – Przecież możesz jechać na Kończysty W. i zjechać granią i łatwym terenem na Czubik i Trzydniowiański – mówi jedna moja połowa. Druga stwierdza stanowczo: – Jedź tędy, po stromym, jesteś w formie, dasz radę. Rozważania, co robić, trwają długo, może i z dziesięć minut. Wreszcie mówię głośno, trochę dla dodania sobie odwagi: – Jadę stromym, niech się dzieje, co ma się stać.

Ruszam. Pierwszy skręt – chrobot po lodzie, drugi – taki sam, trzeci też. Ledwo utrzymuję równowagę. Mięśnie napięte do granic, palą jak diabli, taka jazda męczy okropnie. Nie zatrzymuję się jednak. Niżej jest lepiej, bo twardy śnieg przechodzi we wspaniały firn. Jakże szczęśliwa dla mnie zmiana. Festiwal skrętów, lekki, kontrolowany szał radości, wspaniałe uczucie wolności i precyzji ruchu. Skrętu na dość dużej prędkości. Żeby tylko nie upaść.

Przypomina mi się opowieść o znanym przewodniku Józefie Krzeptowskim. Jemu narciarskie przygody zdarzały się podczas zimowych dyżurów w górach. Jednego razu narciarze zjeżdżali do Kuźnic z Hali Gąsienicowej. Ujek miał dyżur na Kasprowym i pojechał z ratownikami do Kuźnic po zakończeniu pracy. Było mało śniegu i wracali przez Karczmisko, ale nie nartostradą, tylko wyszli na Przełęcz Mechy. Chcieli zjeżdżać starą trasą przez Stare Kopalnie, bo tam zawsze było więcej śniegu. W końcu jedzie Ujek. A ściemniało się powoli. Kręci, ale nagle wywrócił się i spadł w dół. Wreszcie stanął. Był cały obsypany śnieżnym puchem. Reszta narciarzy podjechała do niego. Patrzą, a on klęknął na śniegu i mówi: – W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Dzięki ci Boże, co to śnieg, a nie błoto! Upadku na szczęście nie było, błota też.

Dojeżdżam do końca stromego terenu – a więc decyzja była dobra. Staję chwilę, bo jestem solidnie zmęczony. Poniżej kosówki niezbyt gęste jarzębiny –wspaniały teren, ciągnę długim skrętem. Dojeżdżam do lasu, pełnego brudnego, pokrytego igliwiem śniegu. Szus. Wypadam z lasu na Jarząbcze Rówienki. W dole słyszę szum potoku. Śnieg kończy się zaraz za polaną. Wkoło łany krokusów.

Kładę się przy nich, podkładam plecak pod głowę i odpoczywam. Teraz spokojnie spoglądam na trasę „wyrypy”. Na mapie, w głowie i w terenie. Ładna droga podejścia, jeszcze ładniejszy zjazd. Odpoczynek w takim miejscu to kolejna nagroda za wylany pot. Leżę więc całą godzinę.

SZCZĘŚLIWE POWROTY W DOLINY

Powoli, nawet bardzo, jakby od niechcenia, schodzę w doliny. Niechętnie. Narty przyczepione do plecaka kiwają się na prawo i lewo, w rytm kroków, jakby na pożegnanie Gór… Zmęczone mięśnie domagają się odpoczynku, a tu jeszcze ok. 9 km marszu. Dzień chyli się ku końcowi, robi się chłodniej, co przyspiesza decyzję powrotu.

Kilka słów podsumowania. Wycieczka na Jarząbczy jest niezwykle urozmaicona. Oferuje strome podejścia, długi odcinek podejścia i zjazdu w pobliżu grani oraz wiele atrakcji wycieczki skitourowej: długi zjazd granią (z Jarząbczego na Jarząbczą Przełęcz), potem stromym stokiem (ok. 40 stopni nachylenia), żlebem, z szybkim szusem dnem Doliny Jarząbczej. To wszystko kwalifikuje go do miana jednej z ładniejszych wycieczek tourowych w tym rejonie, a na Polanie Chochołowskiej wiosną czekają na nas kobierce krokusów.

Schodzę do wylotu doliny. Po drodze dwie śliczne dziewczyny dziwią się na widok turysty objuczonego plecakiem z nartami, z butami narciarskimi przewieszonymi przez ramię. – To tu się da jeździć w maju na nartach? – pytają z uśmiechem. – Jasne, że tak – odpowiadam. Miłe dziewczyny zawsze czynią świat bardziej kolorowym. Lepszym.

NARCIARSKA PAMIĘĆ

Ten rejon Tatr to także wspomnienia. Pierwsze zawody Oppenheima, przejścia dzienne i kilka nocnych. Zjazdy. Upadki, wywołujące dużo śmiechu. Pamiętam wiosnę 2009 r. Najbardziej śnieżną, jaką dotąd widziałem. W marcu tamtego roku pokrywa śnieżna na Kasprowym Wierchu wyniosła 350 cm. Śnieg był wszędzie i to w ilościach kosmicznych. Potem przekształcił się w firn i zaczęły się piękne wycieczki i podobnej klasy zjazdy. Pamiętam wspólną wycieczkę na Trzydniowiański z Andrzejem Bargielem i Bartkiem Korzeniowskim. Towarzyszył nam ważny sojusznik: fantastyczna pogoda. Na grzbiecie dźwigaliśmy setki chorągiewek: czerwonych i niebieskich, do oznaczenia trasy zawodów im. Józefa Oppenheima, wówczas mających rangę Mistrzostw Polski w ski-alpinizmie. Osiągamy Trzydniowiański Wierch. Potem Czubik. Wbijamy co kilkadziesiąt kroków chorągiewkę. Dochodzimy do Czubika, gdzie spotykamy znajome narciarski z Zakopanego: Asię Stępińską i Helcię Roj. Wesoła atmosfera spotkania na narciarskiej grani udziela się wszystkim. Dziewczyny zjeżdżają. Ruszamy i my. Okazuje się, że to najpiękniejszy zjazd sezonu. Po ponadkilometrowym fantazyjnym szusie po firnie, nadal zjeżdżaliśmy wzdłuż szlaku, między niezbyt gęsto rosnącymi drzewami, ale dość szybko odbiliśmy w lewo, kierując się stromym stokiem, przez rzadki las, w stronę Kulawca. Długim skrętem na dużej prędkości. Świetnym terenem (stromo) opuszczaliśmy się w dół, osiągając szeregiem krótkich i długich skrętów dno żlebu. Stąd, już bardziej połogim terenem, jechaliśmy przez las łukami, szybko osiągając Polanę Trzydniówka (wysokość 1037 m). Tutaj przypięliśmy foki i po pół godzinnym, leniwym podejściu docieramy na nartach drogą do schroniska PTTK na Chochołowskiej.

I podsumowująca te wspomnienie generalna uwaga. Andrzej poszedł swoją drogą. Rozwinął się. Zwyciężał w zawodach w ski-alpinizmie, stawał na zawodach Pucharu Świata ISMF, pobił rekord w biegu na szczyt Elbrusa w Kaukazie. Wziął udział w narodowych wyprawach himalajskich na Manaslu i Lhotse. Wreszcie w październiku 2013 r. samotnie zjechał na nartach ze Sziszapangmy Central (8013 m n.p.m.), a tej zimy z Manaslu (8156 m n.p.m). Stworzył projekt „Hic sunt leones” („Tam są lwy”). Imponuje i zadziwia. Szybkością. Kondycją. Otwartością na nowe pomysły i tym, że uśmiech nie schodzi mu z twarzy. Zawsze mu kibicowałem i będę kibicował. Postawił na Góry i tego się trzyma. Piękny wybór.

Bartek Korzeniowski wystartował w parze z Anią Figurą w wielkich zawodach Pierra Menta w Francji. Nadal spotykamy się na nartach w Tatrach. Znajomości powstałe na tatrzańskiej graniówce w rejonie Jarząbczego pozostały do dzisiaj. I trwają nadal. Wspominam też innych młodych narciarzy z Zakopanego, których poznałem dzięki górom i nartom: Andrzeja Osuchowskiego, Anię Figurę, Julię Wajdę, Michała Trzebunię i kilku innych.

Dochodzimy do schroniska, a tam wita nas kierownik – Józef Krzeptowski. Legenda tych gór. Pracuje w schroniskach tatrzańskich począwszy od 1958 r. (zaczynał w Roztoce). Jest ratownikiem TOPR, uprawiał biegi narciarskie i kombinację norweską. Znakomicie jeździ na nartach. Powiem więcej: niewielu ludzi jeździ tak jak on. Wspólnie startowaliśmy w zawodach Trofeo Carlo Marsaglia w 1991 r. i w Memoriałach Strzeleckiego. Potem razem z klubem SN PTT i z Jaśkiem Trzebunią zacząłem organizować w Dolinie Chochołowskiej Memoriał im. Józefa Oppenheima. Krzeptowscy zawsze wspierali i wspierają te zawody. Kierownik częstuje nas wspaniałym obiadem i szarlotką z polewą borówkową – specjalnością tych stron. Pycha. Schronisko w Chochołowskiej jest miejscem, gdzie kończymy „wyrypę”.

Wspominam też Alka Niźnikiewicza. Jest przewodnikiem tatrzańskim i prowadzi turystów narciarzy przez Tatrzańską Haute Route, od schroniska przy Zielonym Stawie Kieżmarskim po Dolinę Żarską. Spędza w górach zimą po trzy miesiące. Zawsze miło spotkać takiego prawdziwego narciarza w Tatrach. Humor Alka odpowiada mojemu podejściu do gór i życia. Dlatego, gdy się spotykamy, zawsze jest wesoło. A wesołość, nieznośna lekkość bytu, okraszona humorem i nieraz lodowatym piwem, jest ważnym elementem bycia w górach.

Za oknem dzień chyli się ku końcowi. Znowu łapie lekki mróz. A na niebo wspina się księżyc, wróżąc dobrą pogodę. Nogi trochę bolą, a twarz spalona słonkiem. Przeżyliśmy kolejny wspaniały, górski dzień. Ale nam nadal mało gór. Jutro pójdziemy na Wołowiec – postanowione. Jeszce tylko gorący prysznic, zmywający z człowieka trud, ciepłe łóżko i spać, spać.

Tego dnia Góry wyraźnie mi sprzyjały. Nie jedyny raz zresztą. „Młodość potrzebuje jakiegoś objawienia. Dla mnie były nim góry. To bardzo ważne, żeby coś pokochać, by nie zgubić tych wartości, dzięki którym życie różni się od wegetacji” – mawiał słynny francuski wspinacz, Gaston Rebuffat. I ma całkowitą rację. Szukajmy zatem na wiosennych szlakach, graniach, Jarząbczym i innych szczytach, śniegach tatrzańskich, wolności, młodości i czego jeszcze chcemy.

Dane techniczne zjazdu Jarząbczy Wierch (2137 m)

  • Nachylenie stoku: maksymalnie 35-40°
  • Przewyższenie: 1100 m
  • Długość zjazdu: ok. 6 km
  • Długość trasy wycieczki: ok. 13 km
  • Stopień trudności S 2+
  • Zagrożenie lawinowe: uwaga szczególnie w Szerokim Żlebie i na stokach Jarząbczego Wierchu
  • Czas podejścia: ok. 4 godzin
  • Czas zjazdu: 1 godzina
  • Najlepsze warunki: marzec–maj