Norweska wyrypa

Tekst: Wojciech Szatkowski

Zdjęcia: Michał Kowalski i Wojciech Szatkowski

Gdy wiosną powoli zamykane są dla skitourowców szlaki tatrzańskie, można pojechać do Norwegii. Kraju zwanego ojczyzną narciarstwa. 

W lutym, podczas jednego z bieszczadzkich wyjazdów, padło pytanie:

– Może byśmy pojechali do Norwegii?

– Chętnie – odpowiedziałem, tym bardziej, że w ubiegłym roku zapraszał nas do kraju Wikingów Michał Kowalski, kolega z Zakopanego, który mieszka obecnie w Valldal. 

Rozpoczęliśmy więc pierwszy etap organizacji wyprawy: ustalanie przelotów, listy sprzętu, wyżywienia, studiowanie przewodników, książek podróżniczych  i map. 

Nazwa „Norwegia” oznacza „Północną Drogę” lub „Drogę na Północ” (staronor. Norðrvegr, nor. Nordvegen). W jednym ze źródeł znalazłem też tłumaczenie tej nazwy jako „Klucz do Północy”. To droga, czy też klucz, po który warto sięgnąć, by znaleźć się w kraju dzikim i pięknym, z niepowtarzalną przyrodą i taką samą przygodą. 

Norwegia jest ojczyzną nowoczesnego narciarstwa. Tu zrodziły się narciarskie biegi, skoki, kombinacja norweska i biathlon. To kraj, w którym każde dziecko potrafi jeździć na nartach. Chlubą Norwegii są dzisiaj Marit Bjørgen, Bjørn Erlend Dæhlie, Therese Johaug, Ole Einar Bjørndalen, Petter Northug jr, Aksel Lund Svindal i wielu innych.

A nordyckie sagi wspominają Ullra. Ull (Ullr, Uller) – to w mitologii nordyckiej zimowy bóg narciarstwa, myślistwa i łucznictwa. Obdarzony wielką urodą i jak to Wiking, siłą. Zachowały się medaliony z jego podobizną. Szczególnie był czczony na dzikiej Islandii. Boginią narciarstwa i zimy była natomiast olbrzymka Skadi, od której nazwę wziął Półwysep Skandynawski. 

Początek zjazdów ekstremalnych

Warto wspomnieć, że pierwsze opisy zjazdów narciarskich pochodzą właśnie z Norwegii. W Opowiadaniach królewskich z 1060 roku znajdujemy fantastyczną historię narciarza Hemminga, który zjeżdżał na stromym klifie w Hornelen. Warto w kilku zdaniach opisać to miejsce w regionie Sogn og Fjordane.  To najwyższy morski klif w Europie. Urwiste, skalne zbocze, wznosi się na 860 m n.p.m. W dawnych czasach używany był jako charakterystyczny punkt przez żeglarzy. Z jednej strony klifu jest możliwy zjazd na nartach. Prowadzi, oczywiście, nie w pionową czeluść przepaści, skierowaną ku fiordowi, lecz w drugą stronę, w kierunku gór. Wiedzie stromą i wąską rampą, podciętą z obydwu stron przepaściami, by po kilkuset metrach przejść w nieco łagodniejszy teren. Pewne jest jedno: to teren dla bardzo zuchwałych narciarzy. I tu zimą 1060 roku zagościł król Norwegii, Harald III Srogi (nor. Hardraada, Hårdråde – bezwzględny) ze swoją świtą. Był to władca okrutny, a w średniowiecznej Europie budził ogromny lęk. Być może także dlatego, że miał 210 cm wzrostu i nazywano go „piorunem północy”. Podczas odpoczynku zauważył śmiałego narciarza zjeżdżającego na nartach z Hornelen. Postanowił go poznać. Dostał się do niego i zażądał, by powtórzył swój wyczyn. Jednak próba miała być dużo trudniejsza niż wcześniejsze zjazdy Hemminga. Miał on zjechać dla zabawy króla stokiem w Hornelen, ale tak wykonać ostatni skręt, by znaleźć się tuż nad skrajem przepaści. „Królu, jeżeli chcesz mojej śmierci, nie musisz wysyłać mnie na górę” – miał powiedzieć Hemming. Władca jednak był uparty i Hemming musiał spełnić jego zachciankę. Wyszedł na nartach jeszcze raz na urwisko. Rozpoczął zjazd i pięknymi łukami pokrył strome zbocze. Zbliżał się do króla i jego rycerzy, a wykonując obskokiem ostatni skręt, starał się spełnić życzenia władcy i skończył zakręt tuż nad urwiskiem. Niestety, stok był pokryty twardym, zlodzonym śniegiem i śmiały Norweg zaczął zsuwać się powoli w przepaść. Złapał odruchowo królewski płaszcz, lecz okrutny władca odpiął sprzączkę i narciarz razem ze szkarłatnym płaszczem runął w otchłań. Król tak skomentował to wydarzenie: „Tak oto w objęcia śmierci spada najdzielniejszy z dzielnych”. 

Historia się jednak na tym nie skończyła. Król zszedł do fiordu i odpłynął drakkarem w siną dal. Okazało się wszelako, Hemming nie zginął. Podczas spadania w przepaść królewski płaszcz ponoć zahaczył o skały i śmiałek przeżył ekstremalny zjazd z Hornelen. Pamiętał o okrutnym królu i sześć lat później wziął udział w bitwie pod Stamford Bridge w Anglii, gdzie Harald III został pokonany przez wojska anglosaskie króla Harolda Godwinsona. Norweska wyprawa do Anglii była imponująca: 300 drakkarów i ponad 6 tysięcy okrutnych wojowników normańskich. Wylądowali na wschodnim wybrzeżu Anglii i zajęli York. Wikingowie Haralda zostali jednak zaskoczeni i wybici przez liczniejszych od nich Anglosasów właśnie pod Stamford Bridge. Wedle jednego ze źródeł, król Harald miał polec trafiony strzałą w gardło przez… łucznika Hemminga. Zemsta narciarza została spełniona. Tylko 28 norweskich drakkarów z tej wyprawy powróciło do kraju. 

No to w góry!

Po tych opowieściach z norweskich sag, przenieśmy się na podkrakowskie lotnisko Balice. Jest 30 kwietnia 2019 roku. Stoimy do odprawy paszportowej. Tu rozpoczyna się nasza przygoda ze skitourami w Norwegii. Za oknem lekki wiosenny deszcz, w głowie: plany wycieczki narciarskiej, stoki, żleby i fiordy.

Na plecach 25 kg, w bagażu narciarskim ok. 30 kg. Wszystko to dużo waży i ciekawi jesteśmy, czy nie policzą nam za nadbagaż. Przechodzimy jednak przez kontrolę celną z sukcesem. Panie z Norwegian Airlines uśmiechają się i życzą nam miłej zabawy. Tego się trzymamy. Jest nas trzech: Krzyśki Walo i Mazur oraz ja. Podróż z Krakowa do Oslo i dalej do Ålesund zajęła cały dzień. Przelot do Oslo trwa dwie godziny, potem kilkugodzinne oczekiwanie na lotnisku Gardermoen i lot do Ålesund. Po godzinie lotu widać piękną miejscowość Ålesund, fiordy i wokół góry. Z lotniska odbiera nas Michał Kowalski, nasz kolega i przewodnik. Jedziemy jego autem do Valldal – niedużej, a uroczej miejscowości, położonej nad fiordem. Drugiego dnia ruszamy w góry. Najpierw autem do Grønningsæter, stąd podejście przez próg doliny Steindalen do chatki Tjønnebu (czyli „chatki wśród jezior”). Dalej marsz na nartach. Po drodze spotkaliśmy odbite na śniegu ślady łap rosomaka – największego drapieżnika tych gór. Po trzech godzinach spaceru z ciężkimi plecakami pokonaliśmy kolejny próg. Za nim widać już maleńką chatkę Tjønnebu. To magiczne miejsce. Z okien jak na dłoni wspaniałe szczyty wokół: Litlehornet (Mała Turnia) na wprost, po lewej Krynkelen (Krzywy Szczyt), a jeszcze dalej Bjørnegga (Niedźwiedzia Grań). Chatka jest minimalistyczna, jeśli chodzi o wyposażenie i wygody. Bez prądu i bieżącej wody, za to z klimatyczną toaletą, którą wychwalała ponoć kiedyś królowa Norwegii Sonia. Mieliśmy do dyspozycji kuchenkę gazową i dziewięć miejsc noclegowych. Koza Jotul szybko nagrzewała niewielkie pomieszczenie, momentami było tak gorąco, że musieliśmy wietrzyć. Wystarczyło otworzyć okno, by zobaczyć potężne ściany skalne w okolicy. Myliśmy się wprost w śniegu. Przy stole spędzaliśmy większość czasu przeznaczonego na odpoczynek. Wieczorne długie posiady przy tealightach też były bardzo przyjemne. Właściwie dobra ekipa to klucz do sukcesu na takiej wyprawie. 

Tymczasem wokół nas szalała zamieć. Na góry Tafjord spadła bowiem podczas naszego pobytu arktyczna, śnieżna burza, jakiej w maju dawno tutaj nie było. Gruba warstwa śniegu odkładała się w nocy na okolicznych stokach i w żlebach. Temperatura spadła do – 5 stopni. Wróciła zima.

Litlehornet (1436 m n.p.m.) na nartach

Nazajutrz mieliśmy przed chatką ok. 50 cm świeżego śniegu. Widoczność momentami na 20-30 m, do tego silny wiatr. Miny nam trochę zrzedły. Nie była to pogoda zachęcająca do wyjścia. Dlatego najpierw rozpaliliśmy kozę, chatka się zagrzała, potem było pyszne śniadanie, kawa, rozmowy i tak ze 2-3 godziny. Dołożyliśmy więc drewna do pieca i nie spieszyliśmy się wcale. Rytuał dnia nie był jakoś pośpieszny. Zjedliśmy owsiankę, Krzysiek Mazur przygotował kawę Mazura (a robi najlepszą kawę w górach!). Ubraliśmy buty skiturowe, założyliśmy foki na narty, ugotowaliśmy herbatę do termosu. Zebraliśmy się po śniadaniu i… po naszym wyjściu w stronę szczytu Litlehornet (1436 m) nagle wokół się rozjaśniło. Podchodziliśmy wolno, w śniegu po kolana i wyżej, tnąc długie zakosy na zmianę, a okno pogodowe pieściło słońcem i ciepłem. Po około dwóch godzinach byliśmy na głównym wierzchołku Litlehornet (jest jeszcze niższy na 1419 m. n.p.m.). Michał zrobił nam kilka ujęć ze szczytu i kilka z podejścia. 

A potem klasyka: odpięliśmy foki i ruszyliśmy w dół. Zjazd był wspaniały, już dawno żaden z nas nie zaznał takich puchów w maju. Prowadził szeroką ścianą Litlehornetu. Zadowoleni z wycieczki dotarliśmy do chaty, był posiłek, odpoczęliśmy chwilę, a po południu i mocnej kawie serwowanej znowu przez Krzysztofa, ruszyliśmy jeszcze na krótki rekonesans pod skałkę nad Tjønnebu, którą nazwałem Uśmiech Frei. Znowu ładny zjazd o nachyleniu ok. 40 stopni posmarował nasze serca radością. Znowu było okno pogodowe i mogliśmy zobaczyć okolice chatki skąpane w ogromnej ilości śniegu i słońca. Wróciliśmy na nartach, starannie omijając jeziora. 

Potem, ponieważ było jasno do 23.30, były fajne rozmowy o górach i planach na jutro. Michał opowiadał nam o przygotowywanym przez niego przewodniku skitourowym po górach Tafjord. Jest świetnym narciarzem, w Tatrach zjechał między innymi Zachodem Grońskiego (zjazd ekstremalny o skali trudności „6”, w sześciostopniowej skali zjazdów tatrzańskich), z Wysokiej centralnym żlebem, z Głaźnych Wrótek. A do tego podróżnikiem, dziennikarzem i fotografem. W magazynie „Góry” miał swój dział o skitouringu Zjazdy z wyższej półki. Znaliśmy się z Zakopanego z czasów Spotkań z Filmem Górskim, które kiedyś organizował. Teraz oprowadzał nas po Tafjord. 

Wieczór to także omawianie kolejnych celów. Na trzeci dzień pobytu planowaliśmy Krynkelen, ale niestety – burza śnieżna spowodowała, że musieliśmy się wycofać. A może dobrze, że się tak stało. Stale mamy po co do Tjønnebu wracać, by wejść na Krynkelen. Wrażeń było moc. Krzysztof Walo tak zachwala uroki norweskiej wyrypy: – Tafjord to góry, które nie sprawią trudności osobie z dobrą kondycją. Można je eksplorować na wiele sposobów. Od długich przejść od chaty do chaty w stylu backcountry, po szukanie zjazdów w jednym miejscu, tak jak my zrobiliśmy. Stoki na ogół są szerokie i łagodne, a zjazdy długie. Pogoda w tych górach bywa kapryśna. Jednego dnia może być słonecznie, a po chwili mogą przyjść mgły. Śniegi za to są pewne i późną wiosną na pewno zadowolą każdego. Oprócz gór, wspaniałe towarzystwo i nocleg w chacie, gdzie jesteśmy odcięci od świata i zdani tylko na siebie. 

W sobotę postanowiliśmy, że wracamy. I to była dobra decyzja, bo potrzebowaliśmy ponad pięciu godzin!, by wrócić na nartach z podklejonymi fokami do Grønningsæter, z finalnym zjazdem w mokrym śniegu po kolana. To była przygoda!