Potęga fiordów, śniegi marzeń, baśniowe kolory, wymarzone tury i piękno zorzy. To tylko kilka określeń, jakimi można opisać tereny za norweskim kołem podbiegunowym.
Skitourową przygodę zaczynam u „wrót Arktyki” – bo tak nazywa się największe miasto północnej Norwegii, Tromsø. Tereny wokół niego to idealne miejsce do skitouringu. W większości bardzo długie, szerokie i umiarkowanie nachylone stoki, oferujące wspaniałe widoki i zjazdy. Z długo utrzymującym się śniegiem, a w dodatku z łagodnym klimatem, związanym z ciepłym prądem rozbijającym się o wybrzeże Norwegii na morzu Północnym i sprawiającym, że temperatura w zimie nie bywa niższa od tej w Polsce.
To wszystko powoduje, że to miejsce co roku odwiedzają skitourowcy z całego świata. Większość z organizowanych tu wycieczek posiada coś jeszcze, czego nie można dostać w zasadzie w żadnym innym miejscu. Otóż najlepszym sposobem, na przemieszczanie się na dalsze odległości czy pomiędzy poszczególnymi pasmami górskimi nie jest samochód, ale łódź. Efektem jest możliwość przeżycia wspaniałej wyprawy, gdzie rozrywką jest nie tylko chodzenie i jazda na nartach, ale również pływanie po fiordach. Taka jest właśnie idea sail and ski.
Wyprawa, w której miałem okazję uczestniczyć, jest organizowana pod marką „Skitouring in Arctic” przez entuzjastę sportów ekstremalnych Marcina Golonkę. W 2016 roku Marcin brał udział w rekonesansowych ekspedycjach w rejonie północnej Norwegii i na Spitsbergen. Pod wrażeniem dalekiej północy uznał – wzorem miejscowych – że jest to idealne miejsce, by połączyć skitoury z żaglami i obcowaniem z niesamowitą arktyczną przyrodą. Tak powstał pomysł narciarskich wyjazdów za koło podbiegunowe.
Minionej zimy miałem możliwość towarzyszyć mu w jednym z takich przedsięwzięć i udokumentować je fotograficznie.
Dla mnie jako fotografa okolice Tromsø to oczywiście przednie krajobrazy – chociażby połączenia gór wpadających prosto do morza! – i fascynujące zwierzęta – z reniferami na czele. Przede wszystkim zaś możliwość zobaczenia zorzy polarnej. Wyjątkowość zorzy polega na tym, że można za jej przyczyną poczuć ogrom wszechświata, w którym jesteśmy zanurzeni. To doświadczenie jest wręcz mistyczne.
Podczas wyprawy chciałem więc, prócz niesamowitych krajobrazów, uchwycić skitouring właśnie pod zorzą polarną. By się to udało, musiało się zgrać kilka czynników. Po pierwsze, musiała dopisać pogoda i aktywność zorzowa. Po drugie, musiałem poradzić sobie technicznie, by zamrozić ruch szybko poruszającego się narciarza pod nocnym niebem, które wymaga długiego czasu ekspozycji. Nasz wyjazd trwał od 7 do 14 kwietnia, co oznaczało, że na tej szerokości geograficznej nie było już nocy astronomicznej. Ale doświadczenie z czysto fotograficznego wyjazdu w te tereny przed dwoma laty mówiło mi, że w ciągu tego tygodnia uda mi się połączyć potrzebne czynniki, a światła północy będą na tyle mocne, że nawet na niebie, na którym nie było już prawdziwej nocy, uda się wykonać zaplanowany kadr.
Pierwsza poważna okazja do tego pojawiła się już drugiej nocy. Wtedy jednak najmocniejsze zorzowe uderzenie nastąpiło krótko po tym, jak zaszło Słońce, a my byliśmy dopiero w drodze na zaplanowane miejsce. Mimo kilkugodzinnego późniejszego oczekiwania zorza już nie zachwyciła szczególnie swoją obecnością. Mimo to już wtedy udało mi się wykonać kilka zdjęć, z których jestem zadowolony. Kolejne trzy dni to narciarski raj: niemal cały czas padał śnieg, a temperatura utrzymywała się delikatnie poniżej zera, co sprawiało, że jazda w tym świeżym puchu pozwalała się nam cieszyć jak dzieci!
Przedostatniej nocy rozpogodziło się i nadarzyła się idealna sytuacja, by uchwycić wreszcie to, o czym cały czas marzyłem. Tego dnia byliśmy około 70 km na północ od Tromsø, już za 70 równoleżnikiem – na wyspie Arnøya. Dla mnie to był istny koniec świata, ale to dodatkowo nadawało klimatu. Wieczorem wyszliśmy na nocną turę wcześniej, ale i tym razem w drodze zaskoczyła nas zorza. Po dotarciu na miejsce, z którego chciałem fotografować, przyszedł czas na test cierpliwości. Po prawie dwóch godzinach czystego nieba i myślach że już chyba pora wracać, na niebie powoli zaczął się pojawiać delikatny zielony pas. Po kilku minutach całe niebo zaczęło rozbłyskiwać. Kłopot w tym, że nawet jeżeli zorza się pojawia, to nigdy tak naprawdę nie wiemy, w którym dokładnie miejscu na niebie zaświeci się najbardziej okazale. Nie pozostało mi nic innego, jak ustawić sprzęt, umówić się z osobą, która miała zjeżdżać na nartach i liczyć że w ciągu tych kilku sekund akurat w miejscu, w które wycelowany był aparat uda się mi złapać to, czego oczekiwałem. By zamrozić ruch wykorzystałem lampy błyskowe w ciągu trwania długiej ekspozycji mającej na celu naświetlenie nocnego nieba.
Po kilkunastu próbach udało się!
*Kilka praktycznych porad
Logistycznie do północnej Norwegii najłatwiej polecieć samolotem. Możemy wybrać połączenia z Krakowa lub Warszawy z przesiadką w Oslo, a od niedawna również bezpośrednio z Gdańska. Polecam podróż powietrzną, szczególnie, że wybierając bagaż sportowy, który wychodzi taniej od rejestrowanego, zyskujemy naprawdę dużo miejsca i wagi na sprzęt czy jedzenie (a warto niektóre rzeczy zabrać z Polski) i w zasadzie nie musimy przejmować się gabarytami.
Można pojechać również samochodem, jednak podróż z Polski do Tromsø zajmie przynajmniej 2 dni (ponad 2000 km jazdy autem i kilkugodzinna przeprawa promem).
Warto nadto wybrać się na wyjazd zorganizowany, bo zyskujemy wtedy na mobilności dzięki łodzi i znającemu teren przewodnikowi.
Trzeba też pamiętać o zabraniu zapasu jedzenia – i to nawet z Polski z racji cen panujących w Norwegii. Nie mówiąc o tym, że kiedy już wypłyniemy na fiordy łodzią, to następna okazja do zakupów w zwykłym sklepie może pojawić się dopiero po powrocie.
Michał Ostaszewski od dziecięcych lat zakochany w tym, co można zobaczyć i sfotografować na nocnym niebie, przez 12 lat uprawiał łyżwiarstwo szybkie – reprezentant Polski w tej dyscyplinie, uczestnik zimowej uniwersjady Ałmaty 2017. Jego pasje to skitury i górskie wędrówki, które łączy z zawodem fotografa.
Facebook: Michał Ostaszewski Photography