Trzeba zjechać i tyle – z Andrzejem Bargielem o wyjściu i zjeździe z K2 rozmawia Tomasz Osuchowski. Część II

Co poczułeś, kiedy wlazłeś? Jakie miałeś myśli na tym K2? 

Nic specjalnego. Nadeszła jakaś mgła, ale potem zaczęło się przejaśniać, więc zacząłem zapinać narty. Na lekkich butach carbonowych mam overbuty z neoprenu, które nie mają na zewnątrz żadnych widocznych dziurek do wpięcia pinów od wiazań. Trzeba się przez ten neopren na wylot wpiąć dzieki temu, że jest on elastyczny. Ale to i tak w tamtych warunkach nie jest bułką z masłem. Bartek w tym czasie posadził drona na szczycie. Spakowałem go i stwierdziłem, że jadę. Nie było się co zastanawiać. Im więcej mam tam czasu na zjazd, tym lepiej. W południe miała być lepsza pogoda, więc zakładałem, że rozpocznę zjazd właśnie w południe, ale nadeszła nagle mgła…

To bylo nieprzewidywalne. Rozmawiałem z chłopakami na dole, co to jest. Odpowiedzieli, że u nich jest ok. Meteorolodzy nie widzieli tego na żadnych wykresach. Powiedzieli, żeby im wysłać zdjęcie. I okazało się, że to jest chmura konwekcyjna – przejściowa. Musiałem tam zatem trochę przeczekać na tych 8000 metrów. Chmury przelewały się przez grań. Nie odpinałem nawet nart. Wiedziałem, że jak tylko się przejaśni, to muszę zrobić taki fragment, którego nie widziałem podczas podejścia, bo wtedy akurat przyszło załamanie pogody. Zresztą nie zjeżdżałem tą samą drogą, którą wchodziłem. Była to co prawda ta sama ściana, ale trzeba było wjechać w kocioł między skałami i po tej suchej wiośnie skały na grani wprowadzającej do kotła były wywiane. Była zatem jedna na sto możliwośći, żeby tam wjechać, czyli trafić w miejsce. A to ogromna ściana i żeby wcelowac w to miejsce, trzeba mieć szczęście. Miałem co prawda ustawione w pamięci charakterystyczne punkty – takie turnie, obok których musiałem wjechać w ścianę. Zatem kiedy tylko się przejaśniło, wstałem ze śniegu i pojechałem. To było trudne, ale się udało. Charakterystyczne, że przy wielkości tego kotła wszystkie ściany, kuluary, wprowadzały w to miejsce. Ale równocześnie, jeśli tylko coś miało z góry spaść – skały, śnieg, to wszystko spadało w to konkretne miejsce. Za bezpiecznie to nie wygladało. Było tam sporo śniegu. Musiałem uciekać z tego pola, kombinując jakiś przejazd między skałami. Miałem GPS i lokalizator, ale pomimo, że może on fajnie prowadzić, to nie miałem tam przecież żadnego tracku, czyli zapamiętanego przez urządzenie przejścia. Nikt przede mną tam żadnych punktów nie oznaczył, a ja nie podchodziłem tą drogą.

Stamtąd zjechałem do bazy. Trochę to trwało, ale najpierw ta przerwa, później wymiana dronów. Niżej zatrzymałem sie na chwilę przy Januszu. Zrobił mi coś do picia. Usiadłem obok namiotu. Ale nie chciało mi się pić. Jakiś izotonik tylko. Ruszyłem na dół. Janusz był już w na tyle dobrej formie, że mógł sam próbować schodzić. A zresztą do niego podchodzili już szerpowie.

Miałem jeszcze do zjechania trawers. Tamten zjazd był skomplikowany właściwie do końca, ponieważ w środkowej części była szreń łamliwa, a na samym dole też zrobił się trudny śnieg: kasza na lodzie. Wszystko się urywało. Na dodatek były szczeliny i mogło wciągnąć. Robiłem dwa łuki i uciekałem. Urywały się duże zsuwy – czekałem, a potem zjeżdżałem. W końcu wylądowałem przy Marku. Posiedzieliśmy z godzinę, nie spiesząc się dalej specjalnie. Stamtąd jest ostatni skrawek zjazdu i niżej musisz dojść jeszcze po lodowcu jakieś 10 minut do bazy.

Wtedy dopiero przyszła ogromna ulga. To była jednak duża odpowiedzialność za ludzi i wszystko, co tam się działo. Sytuacja z Januszem… Trzeba było podejmować mnóstwo decyzji. I mieć strategię w razie nieprzewidzianej sytuacji awaryjnej: w miejscu, gdzie czekałem u góry na zejście mgły, miałem wariant, że będę schodził drogą, którą wchodziłem albo Abruzzich, bo tam miałem w miarę rozeznany teren. Dlatego wcześniej chciałem tamtędy wejść, żeby jeśli przyjdzie jakaś dupówa mieć alternatywę na odwrót po linach, których było tam sporo.

Jak długo przebywałeś w strefie uznawanej za nieakceptowalną przez organizm ludzki, czyli potocznie mówiąc „strefie śmierci”? 

Faktycznie, długo tam się nie da przeżyć. Ale to też jest kwestia wytrenowania. Jeśli masz podwójnie większą wydolność i dobrze się czujesz, to możesz tam funkcjonować relatywnie dłużej. Organizm może sobie na więcej pozwolić, zużywając mniejsze ilości tlenu. Mając większe płuca, które filtrują wieksze ilości powietrza, koniec końców masz więcej szans. Przez to, że wchodziłem stosunkowo wolno, nie byłem specjalnie mocno zmęczony na szczycie  i podczas powrotu. Nie czułem się gorzej niż na innych szczytach, na których byłem wcześniej. Można powiedzieć nawet, że czułem się tam dobrze – w tym sensie, że nie doprowadziłem do nadmiernego zmęczenia organizmu. Wyszedłem nie przekraczając granic. I to także było jakieś założenie – element strategii zdobycia tego szczytu od strony wydolności psycho-fizycznej.

Miałeś taką sytuację, że stres zdominował twoje działania sportowe? Że ci  przeszkadzał, rozstrajał?  

Jak już coś robię, to mam w sobie taki tryb awaryjny. Robię wszystko tak, aby było jak najlepiej. Nie mam raczej sytuacji, w której występuje blokada pod wpływem paniki.  Wydaje mi się, że jestem wtedy zadaniowy. Jeśli się boję, to w innych sytuacjach. Na przykład w domu przed wyprawą. Sny, niepokój. Stres jest zawsze. Zarówno podczas działania, jak i planowania. Jeśli jednak masz kontrolę nad tym, co się dzieje, stres opada i czujesz się komfortowo. Ale żeby to zadziałało, musisz włożyć w przedsięwzięcie dużo pracy i odpowiedzieć sobie na wiele pytań. Chodzi o to, żeby nie iść na żywioł, bo wtedy właśnie pojawia się stres. To tak, jak było z atakiem szczytowym. Masz różne plany alternatywne i to nie jest tak, że idziesz i kiedy przyjdzie załamanie pogody, to rozkładasz ręce i nie wiesz co dalej robić. Jeśli masz to dobrze rozkminione, stres znika, bo wiesz, że otwarte jest jeszcze co najmniej jedno wyjście.

Dzisiaj sam kierujesz swoimi poczynaniami, sam podejmujesz decyzje, sam w końcu bierzesz na siebie ryzyko. Jakbyś się czuł, gdyby kierownik wyprawy narzucał ci w danym momencie wybór drogi, czas startu itd.? 

Po latach, w których nabyłem nieco doświadczenia, rzeczywiście sam podejmuję decyzje. Oczywiście, uwzględniam wskazówki członków wyprawy dotyczące pogody, ogólnej sytuacji itd. Ale tak naprawdę to tylko ci, którzy są w górze widzą, jakie są warunki, czy jest bezpiecznie, czy nie, oceniają swoją formę. I same muszą decydować. Ci, którzy zostali w bazie, mogą dbać o kontakt, wsparcie, komunikaty pogodowe i zabezpieczenie. Dlatego zresztą mam komfort podejmowania decyzji i indywidualnego wpływu na to, co się dzieje. Staram się poza tym nie doprowadzać organizmu do skrajnego wyczerpania.

Kiedyś w góry startowali nie zawodowi sportowcy, lecz ludzie którzy na codzień wykonywali normalne zawody, nie mając za wiele wspólnego z treningiem. Nie było też stosownej wiedzy. Wiele spraw robiono na czuja. Może wtedy był potrzebny jakiś koordynator, który widząc poczynania wielkiej wyprawy nieco z boku, musiał ingerować w jej przebieg.

Kiedy do kraju dotarła już wiadomość, że wszedłeś na K2, ale ty byłeś wciąż w górach, spotkałem na ulicy pana Edwarda Budnego, byłego trenera narciarstwa biegowego i twórcę sukcesu Józefa Łuszczka. Cały zajarany mówi: Wiesz, co Jędrek zrobił? Patrz, w jakim tempie i z jak małym wsparciem osobowym! Pokazał, że można bez milionowych środków i w szybkim tempie osiągnąć cel. Ale widzisz – mówił – to wytrenowanie, forma. Trzeba mieć formę sportową, żeby takie rzeczy robić – powtarzał. Wydolność! Cieszył się jak dziecko, wiedząc, jako były sportowiec i trener, że to systematyczna praca w postaci treningów decyduje o sukcesie. 

Jak się ma formę, można dużo więcej zrobić. Na Kasprowy wbiegałem skiturowo w 43 minuty. Można zakładać, że ma się predyspozycje wydolnościowe i w to wierzyć, ale treningu nie da się pominąć. Nie ma sportu wyczynowego bez treningu. A i także niekiedy warto się sprawdzać, choćby podczas zawodow w biegach górskich lub skiturowych. Wtedy w porównaniu z innymi można przekonać się o własnych możliwościach.

Jak wyglądał wasz powrót, kiedy już wykonałeś robotę? 

Powoli zbieraliśmy się na dół, ale chwilę tam jeszcze pobyliśmy. Mieliśmy nawet internet, załatwiony na świeżo już podczas mojej nieobecności. Nie chciałem mieć stałego łącza podczas wyprawy, bo to rozprasza. Kiedy jestem już w trakcie przedsięwzięcia, nie dotykam komputera i telefonu. Nie mam dostępu do e-maila. Telefon to teraz więzienie. Zarówno w Polsce, jak na miejscu są ludzie, którzy w tym czasie kontaktują się z mediami, starając się zachować informacyjny umiar.

Ostatecznie sprężyliśmy się do wylotu z bazy, bo w perspektywie szykowało się pogorszenie pogody.

Na koniec przyszedł jeszcze do bazy Darek Załuski. To było super spotkanie. W końcu wspólnie sporo przeżyliśmy w górach. Wchodził na Ramię Abruzzich tą drogą, więc wcześniej radziłem się go w sprawach logistyki. Powiedział mi, zapamiętałem i pamietam: „Koniec końców tam musisz liczyć sam na siebie”. A tutaj – już po – szczęśliwie się spotkaliśmy.

Wróciliśmy na dół. Czekaliśmy na bagaże. Mieliśmy fajny hotel, obok europejską kawiarnię z dobrym jedzeniem – jakbyś nagle wpadł do Berlina żeby coś zjeść. Jeżdziliśmy na starych zdezelowanych motocyklach… Nadszedł czas luzu. Mogliśmy przebukować bilety, ale cenowo wyszłoby to masakrycznie. Poza tym chcieliśmy zrobić w Polsce fajną konferencję prasową, a to wymagało czasu. Korzystaliśmy z pomocy naszego oficera łącznikowego, czyli osoby z reguły przydzielanej takim wyprawom z urzędu. Zabrał nas do centrum handlowego. Mieliśmy na sobie tylko zorane łachy, a przecież tuż po wylądowaniu mieliśmy się pokazać mediom. Weszliśmy zatem do jakiegoś sklepu i kupiliśmy tyle jeansów, że starczyłoby na kilka konferencji. Na końcu okazało się, że to nie była żadna okazja cenowa. Trochę popłynęliśmy, ale poszliśmy piecem. Z ekspresu wysiada się przecież powoli, nie?

Opowiedz trochę na koniec o samych nartach na zjazd z K2.

Sprzętowo było ok. Po kilku wyprawach mam to już dopracowane. Miałem kilka par nart o różnych szerokościach. Do tego hiper lekkie carbonowe buty. Nie wiedziałem, jak się  spiszą, wziąłem więc w sumie 5 par. Grubszych, większych, z różnymi botkami wewnętrznymi, żeby w razie zimna lub braku komfortu mieć alternatywę. Te carbonowe buty są tak delikatne, że jak je widzą inni wspinacze, to się lewą nogą żegnają. Optycznie nic tam nie ma. Dokładam wkładkę. Z wierzchu zakładam overbuty neoprenowe i to działa.

Z nartami nie miałem żadnych problemów. Wiązania mam takie, które się praktycznie nie wypinają. W tych nartach pod wiązaniem jest wkładka wzmacniająca obszar pod butem, więc jestem spokojny, że ich nie wyrwę. Poza tym tam nie ma wielkich prędkości. Trzeba zjechać i tyle. Kluczowe są narty. Te nie były najlżejsze, ale nieco szersze, które mają solidniejszą konstrukcję. Chyba TOPR miał wcześniej ten model.

Jakie reakcje były dla Ciebie najważniejsze?

Wielu ludzi po wejściu gratulowało mi z nieukrywaną serdecznością. Prezesi wielu firm, sportowcy – w tym Reinhold Messner. Jednak byli i tacy, choćby przedstawiciele niektórych współpracujących ze mną firm, którzy się początkowo nie odezwali. Jakby nie mogli uwierzyć.

Później czegoś ode mnie oczekiwali, ale wcześniej sygnalizowali, że jak wejdę to oni dopiero wtedy…

Byli też i tacy, którzy nie uwierzyli, że uda mi się osiagnąć sukces, a do tego uwiecznić to na filmie od A-Z. Jak się udało, to się obudzili z propozycjami. Sorry: no risk – no fun. Przed wyjazdem brakło mi pewnej sumy, żeby projekt mógł się zamknąć. Dobrze, że mam przyjaciół, którzy, po pierwsze, mieli, a po drugie – wierzyli. I pożyczyli. Wyobraź sobie gościa, który wspomaga cię kasą bez gwarancji, bo chcesz zjechać z K2 na nartach.

Dobrze, że mam takich przyjaciół.

Teraz mam własne pomysły na autopromocję, sponsoring i wybór sprzętu. Zacząłem od tworzenia własnego casualowego brandu. Zobaczycie niebawem.  Jeśli zagra, pójdę dalej.

Jak sam nie zrobisz, to nikt się tak, jak Ty, nie zaangażuje. 

Ostatnio fajną akcję zrobiliśmy. Poleciałem na Woodstok. Postanowiłem przybić Jurkowi Owsiakowi i im wszystkim piątkę. Bo tak na nich ciągle napierdzielają… Jurek zaprosił mnie na scenę. Niesamowite wrażenie. Największy festiwal na świecie. Mega akcja. Pół miliona ludzi przed tobą… Zaśpiewali mi sto lat. A ja mam ledwie 30.