Val Gardena. Wizytówka i równie zacne zakątki .

Południowotyrolska Val Gardena należy do światowej czołówki zimowych kurortów. Ale o dziwo są tam też wciąż miejsca, by tak rzec, zaciszne, a narciarsko też świetne. Wizytówką Val Gardena jest oczywiście Saslong – uznana trasa zawodów alpejskiego Pucharu Świata (w tym zjazdu mężczyzn) z liczącą już ponad pół wieku tradycją.

Jak rodziła się Saslong
Był rok 1967, gdy Międzynarodowa Federacja Narciarska FIS zdecydowała, że alpejskie mistrzostwa świata roku 1970 odbędą się właśnie w Val Gardena/Gröden. Ta leżąca w sercu Dolomitów wioska miała jednak już wtedy piękne narciarskie tradycje – dość wspomnieć, że pierwsze zapiski o organizacji w okolicy zawodów alpejskich pochodzą z 1908 roku. Wtedy też powstał tam pierwszy lokalny klub narciarski Dolomiten Alpen Ski Club Ladinia. Jednak dopiero w latach 30. XX wieku zaczęto budować pierwsze wyciągi, wytyczać kolejne trasy i… organizować coraz to nowe zawody. Na kolejny przełom trzeba było czekać do lat 60., kiedy prezes Ski Club Gardena-Gröden Tschucky Kerschbaumer zapalił miejscowych wizją rozegrania na okolicznych zboczach zjazdu nieustępującego klasykom tej dyscypliny odbywającym się w austriackim Kitzbühel i szwajcarskim Wengen. Był tylko jeden kłopot: brakowało stosownie widowiskowej trasy. Bo wprawdzie w Val Gardena na stokach górującego nad doliną Ciampinoi (2254 m n.p.m.) cały czas odbywały się różne zawody – także w zjeździe – to jednak ich areny nie umywały się do konkurentów.
Przyznanie przez FIS ośrodkowi zaszczytu goszczenia mistrzostw świata było szansą także dlatego, że równocześnie federacja wydała nowe wytyczne odnośnie wytyczania tras alpejskich zmagań: powinny one wymagać od zawodników więcej umiejętności technicznych, a równocześnie ograniczać ryzyko wypadków. Dochodził do tego warunek co najmniej 800 metrów różnicy poziomów między startem i metą – a tego nie spełniała żadna z dotychczasowych tras zjazdowych stacji (te nadawały się teraz najwyżej na zawody pań). Wniosek był prosty: dla mężczyzn trzeba zaprojektować całkiem nowy wariant.

Zadanie to otrzymał Max Schenk, naturalnie również członek Ski Club Gardena-Gröden, uważany za eksperta od topografii okolicy (obecnie jest wicemerem St. Christina – jednej z wiosek doliny). Jego plan skonsultowano jeszcze z Hubertem Spiessem, odpowiedzialnym za konkurencje zjazdowe na zimowej olimpiadzie w Innsbrucku w 1964 roku (odbyła się wizja lokalna z jego udziałem) i, po paru modyfikacjach, mogły rozpocząć się starania o akceptację inwestycji przez lokalnych polityków i miejscową ludność. Spory budziło zwłaszcza to, w którym miejscu doliny usytuowana będzie meta – było wszak jasne, że wartość gruntów, nieruchomości i biznesów w jej bezpośredniej okolicy mocno wzrośnie. W końcu udało się załagodzić protesty niezadowolonych prostym argumentem: najważniejsze, by mistrzostwa i nowa trasa przyniosły sławę całemu regionowi, bo wtedy zarobią wszyscy mieszkańcy, i to w dłuższej perspektywie.
Wytyczając Saslong (nazwę tę nadano trasie w nawiązaniu do dominującego nad okolicą skalistego trzytysięcznika), trzeba było, prócz wycięcia drzew, opanować choćby 28 górskich źródeł. W tej kwestii jednak większych oporów nie było. Wszak w owych czasach ruchy ekologiczne nie były jeszcze popularne, ale i inwestorzy zadbali, by drzewostan odbudować w innych miejscach okolicy, a wodę ze źródeł przynajmniej częściowo wykorzystać na potrzeby doliny.
Przedsięwzięcie kosztowało w sumie 110 milionów lirów, zostało jednak sfinansowane z budżetu mistrzostw świata. Nową trasę, co też okazało się ważne dla rozwoju Val Gardeny, udało się uczynić sensacją medialną jeszcze zanim została otwarta.

Łatwa czy trudna – oto jest pytanie
Pierwszy zjazd Pucharu Świata FIS w Val Gardena odbył się w grudniu 1969 roku. Start ulokowano na 2249 m n.p.m. Do pokonania było niemal 3450 m długości i 839 m różnicy poziomów. Ale zaczęło się od skandalu: startu w zawodach odmówił słynący z zamiłowania do ryzyka as zjazdów Karl Schranz, który uznał Saslong za „zbyt łatwą”. Tyle tylko, że to ona stała się wzorcem, bo już następnego lata do nowych standardów FIS dostosowano również Streif w Kitzbühel i Lauberhorn w Wengen. By zresztą potem uczynić Saslong bardziej wymagającą – dzisiejszy więc jej charakter niewiele przypomina ten pierwotny. Zresztą afera ze Schranzem tylko wzmogła zainteresowanie nową pucharową areną.
Inauguracyjny zjazd po Saslongu wygrał Jean-Daniel Dätwyler ze Szwajcarii.
Choć miał pod nartami 10 cm świeżo spadłego śniegu, osiągnął średnią prędkość 107 km/h. Już to pokazuje, że choć technicznie trasa może i nie była straszna, to pozwalała zawodnikom „dać nartom jechać”. A to był magnes dla publiczności. I szansa dla sławy Val Gardeny.
Prawdziwym wyzwaniem dla Saslong były alpejskie mistrzostwa świata FIS w 1970 roku – choćby dlatego, że to przecież z ich powodu została wytyczona.
Trasa sprostała zadaniu – wprawdzie wieczorem poprzedzającym zawody w zjeździe mocno śnieżyło, ale tylko dodało to emocji. Niespodziewanym zwycięzcą został 21-letni Szwajcar z Andermatt Berhnard Russi. Jechał dopiero jako piętnasty, musiał więc dodatkowo zmagać się z głębokimi bruzdami, wyrytymi we wciąż miękkim po opadzie podłożu przez poprzedników.
Ale to właśnie inny, siłą rzeczy, tor jazdy Russiego okazał się optymalny. Z ceremonii wręczania złotego medalu nowy mistrz świata zapamiętał jedynie uwagę, którą usłyszał wtedy od swojego ojca: „Teraz niespodziewanie wskakujesz na najwyższy stopień podium… Pamiętaj, że będziesz musiał z niego zejść!”.
Wyzwaniem – i szansą – zawody stały się też dla całej doliny. Dość powiedzieć, że w związku z imprezą w okolicznych wioskach podwoiła się liczba miejsc noclegowych. Ale co dla miejscowych było najważniejsze: ich stoki stały się rozpoznawalne i w branży alpejsko-sportowej, i wśród narciarzy amatorów (także tych o znanych nazwiskach, można było bowiem mówić o rodzącej się wśród celebrytów i rozmaitych VIP-ów modzie na zimowe wakacje w Val Gardena).

Znamienne, że od 1972 roku Saslong stał się doroczną areną pucharowych zjazdów. A w 1975 roku gościł finałowe zawody cyklu. To podczas nich doszło do historycznego w dziejach pojedynku: oto w widowiskowym, bo równoległym (!) slalomie gigancie ścigali się ówcześni najwięksi – legendarny Szwed Ingemar Stenmark oraz równie słynny Gustavo Thöni, pochodzący skądinąd właśnie z Południowego Tyrolu (urodził się w Trafoi, zacisznej wiosce u stóp najwyższego szczytu region, czyli Ortlera). Ich zmagania oglądało 40 tys. kibiców.
Wśród zwycięzców zawodów w Val Gardena są wszystkie sławy alpejskiego narciarstwa. Aż po cztery razy bieg zjazdowy wygrywali na Saslong Franz Klammer z Austrii (w 1975 roku, dwa razy w roku 1976 oraz w 1982 roku) i Kristian Ghedina z Włoch (1996, 1998, 1999 i 2001). Norweg Aksel Lund Svindal dwa razy wygrał zjazd (w roku 2015 i minionym) i cztery razy supergigant (2009, 2012, 2013 i 2015), zaś Austriak Michael Walchhofer po dwa razy obie te dyscypliny (zjazd w 2007 i 2008 oraz super G w 2004 i 2010).

W ostatnich dekadach ze względów bezpieczeństwa Saslong w kilku newralgicznych miejscach nieco poszerzono. Wciąż jednak w najstromszym fragmencie ma 56,9 proc. nachylenia (przy średniej stromiźnie 24,5 proc.). Nienaruszonym pozostał też najtrudniejszy fragment trasy, zwany Kamelbuckel, czyli Garby Wielbłąda. To seria poprzecznych garbów, które na dodatek następują po sobie w takich odległościach, że trudno je zarówno po kolei „dusić” w celu amortyzacji, jak i przeskoczyć. Stąd też wielką sensacją stało się w 1980 roku pokonanie Kamelbuckel właśnie długim skokiem. Autorem wyczynu był Uli Spiess z tyrolskiej Zillertal.
Potem jego śladem poszli inni. Z różnym zresztą skutkiem: niektórym się udaje (rekordzista Michael Walchhofer w 2007 roku oddał w tym miejscu skok długości 88 m, lecąc w pewnym momencie 13 m nad gruntem), wielu jednak kończyło dotkliwymi upadkami (wystarczająco daleko nie dolecieli, a w efekcie wylądowali na przeciwstoku ostatniego garbu, m.in. tacy mistrzowie jak Peter Müller ze Szwajcarii, Anton Steiner z Austrii i Włoch Giorgio Piantanida). Znamienne też, że naskoczyć przez Kamelbuckel nigdy nie spróbował jeden z najlepszych alpejskich asów w historii – Marc Girardelli (zamiast tego wypracował w tej partii trasy własną linię jazdy).
To właśnie rozmaitej wielkości garby – łącznie jest ich aż 17! – są wizytówką i powodem sławy Saslong.
Lecz wielu za równie wymagające uważa na tej trasie fragmenty pozwalające (czy też wymuszające) szybki szus. Nie bez przyczyny średnia prędkość na Saslong wynosi ponad 110 km/h, podczas gdy na innych sławnych „klasykach”, czyli Streif w Kitzbühel i Lauberhorn w Wengen, odpowiednio 90 i 85 km/h. Takim trudnym odcinkiem jest zwłaszcza tzw. Zielschuss, czyli ostatnie kilkaset metrów, gdzie nie dość, że nogi są już mocno zmęczone, to niską pozycję trzeba utrzymać wyjątkowo długo, a na sam koniec pokonać ostatni wreszcie garb. Co równie ważne, powtórzmy: Saslong, prócz paru dni w grudniu, kiedy staje się areną Pucharu Świata, jest na całej długości otwarta dla tzw. normalnych narciarzy. Więcej, choć miejscami stroma, to jest „do przejechania” przy już nieco powyżej niż średnie umiejętnościach. Miejscowi przestrzegają jednak, że także w przypadku amatorów najniebezpieczniejszym odcinkiem nie są wcale miejsca najstromsze, lecz właśnie Garby Wielbłąda.

Atrakcyjne okolice
Konkurencją dla Val Gardena są jej… najbliższe okolice. Można choćby stamtąd łatwo (na nartach oczywiście) dotrzeć do równie renomowanej Alta Badia. A tam zjechać inną renomowaną trasą Pucharu Świata – ba, Gran Risa jest bodaj bardziej urozmaicona niż Saslong. Co więcej, tuż przy niej, przy górnej stacji obsługującej stok gondoli na szczycie Piz La Ila, można wziąć udział w faktycznie niezwyczajnym après ski w klubie Moritzino. Tym razem promocyjne hasło, że to „najgorętsza zabawa w całej dolinie” jako żywo nie jest reklamową przesadą. Wszystko za sprawą jednego z barmanów, który pełni jednak głównie funkcję wodzireja, a że jest zawsze uśmiechnięty i w tańcach niezmordowany (oraz pomysłowy – sam byłem świadkiem jego pląsów z… psem), to potrafi świetnie rozkręcić imprezę.

Można też z Val Gardeny wyruszyć na klasyczny już narciarski objazd okolicznych zboczy, przełęczy i dolin z niebywałymi widokami na skały Dolomitów – czyli wyprawę Sella Ronda. Jej przejechanie to temat na osobną opowieść – i to nawet nie tyle z racji narciarskich walorów szlaku, ile z powodu zajmującej historii samego konceptu, a zwłaszcza jego oszałamiającego powodzenia. To samo dotyczy innego zrodzonego w Val Gardena pomysłu – a mianowicie restauracji Emilio Comici, nazwanej na cześć najsłynniejszego przewodnika Dolomitów (wyznaczył w paśmie multum tras wspinaczkowych, a ponadto zdobył markę lokalnego Casanovy). Bo choć lokal wybudowano ponad pół wieku temu (w 1955 roku) na 2154 m n.p.m., to dziś słynie on ze świeżych… ryb i owoców morza. Dostarczane są one ponoć codziennie z połowów w Adriatyku. Naturalnie swoje to kosztuje, ale w tym akurat przypadku pogląd, że w górach nie ma sensu zamawiać krabów czy krewetek, nie jest zasadny.

Sekretny zakątek
Z czysto narciarskiego punktu widzenia silnym magnesem Val Gardeny może okazać się zwłaszcza Seceda.
Ten zaciszny obszar narciarski rozciąga się między przełęczą Col Raiser (2103 m n.p.m.) a zboczami pod masywem łączącym szczyty Seceda (2518 m n.p.m.) i Rasciesa (2873 m n.p.m.). Dostać się tam można albo z jednej z dolin odchodzących od Ortisei/St. Ulrich, albo też z S. Cristina/St. Christina – czyli z dwóch z trójki osad doliny. Południowa ekspozycja stoków sprawia, że uchodzą za najbardziej słoneczne w okolicy. A że gros kolejek obsługuje wielką przestrzeń powyżej linii lasu (czyli powyżej 2000 m n.p.m.), jakość śniegu jest zwykle znakomita i na widoczność trudno narzekać. Choć zatem nachylenie jest miejscami całkiem stosowne, to jeździ się tam bezpiecznie – zwłaszcza że miejsca jest mnóstwo, a narciarzy nie tak dużo co na modniejszych trasach regionu.
Osobną atrakcją jest widok rozciągający się z wierzchołka Seceda – otóż można stamtąd podziwiać nie tylko inne szczyty Dolomitów, ale także pasma Brenta, Ademello i Ortles (z liczącym 3 905 m n.p.m. Ortlerem) oraz alpejskie masywy leżące już w Austrii, nad dolinami Ötztal i Stubai, a wreszcie sam Großglockner – najwyższy, mierzący 3798 m n.p.m. szczyt Austrii. Nowością są organizowane w każdy czwartek zjazdy pod hasłem „pierwszy śnieg”. Oto już o godzinie 7.30 można z Ortisei/St. Ulrich ruszyć na Secena pierwszą gondolką – razem z obsługą wyciągów i pracownikami restauracji. Zabieranych jest jednak tylko 14 osób (dla szerokiej publiczności kolejki ruszają godzinę później). Potem jest szansa obejrzenia na szczycie wschodu słońca (ideałem jest pod tym względem pierwsza połowa stycznia) oraz wspomnianej panoramy. Następnie jest czas na zjazd (z przewodnikiem) do doliny po nieskażonym śniegu. Wiedzie on trasą La Longia – jedną z najdłuższych w całych Dolomitach, liczącą 10,5 km (i 1300 m różnicy poziomów), a prowadzącą m.in. wąskimi i głębokimi parowami. Wrażenie potęgują brak innych narciarzy i dojmująca cisza gór.
Po drodze mija się m.in. chatę pasterską z 1608 roku, która po przeróbce służy jako restauracja (dość skądinąd droga). Pod koniec jazdy jest przerwa na przednie (lokalne wędliny, sery, dżemy i wypieki) śniadanie w Café Val d’Anna, zakończone zaskakującym… minikoncertem na trąbkę solo w wykonaniu jednego z kelnerów. Taka ranna wyprawa kosztuje 45 euro – a po niej oczywiście nie sposób nie chcieć wrócić na stok.