Dolina Stubai. Pierwszy śnieg

Stubai Gletscher

Tekst: Sergiusz Pinkwart
Zdjęcia: Magda Pinkwart

Potrafimy pokłócić się o prawie wszystko, ale co do jednego większość się chyba zgodzi: odgrywanie roli nauczyciela przed własnym dzieckiem to kiepski pomysł. Dlatego postanowiliśmy oddać naszego syna do szkółki narciarskiej w austriackim Tyrolu.

Po czwartych urodzinach Wilhelma spakowaliśmy więc walizki i pojechaliśmy do Innsbrucku, skąd krętą drogą wspięliśmy się pod majestatyczny lodowiec Stubai.
To nie był nasz pierwszy raz w Stubaital. Przyjeżdżaliśmy tu jeździć na nartach, gdy naszego dziecka nie było jeszcze na świecie. Z podziwem przyglądaliśmy się kilkulatkom, które śmigały bez kompleksów i strachu, po „sztruksie” szerokich tras. Obiecaliśmy sobie wtedy, że jeśli nasza rodzina się powiększy, to oddamy dziecko pod opiekę profesjonalnych instruktorów właśnie tu, w Tyrolu. W dolinie jesień jeszcze grała kolorami, ale od zamykającego perspektywę trzytysięcznika Schaufelspitze, powiewy wiatru niosły zapach śniegu.
Dolina Stubai zaczyna się niemal zaraz za rogatkami stolicy Tyrolu – Innsbrucku, ale jest długa. Do pensjonatu w Neustift – pięknym miasteczku, jak z cukierkowej pocztówki, jechaliśmy spokojnym tempem pół godziny. A to zaledwie połowa drogi do dolnej stacji kolejki linowej wywożącej narciarzy na lodowiec. Ale w zasadzie nie miało to znaczenia. Przez całą dolinę jeżdżą co piętnaście minut darmowe skibusy, więc komunikacja pomiędzy stacjami narciarskimi a pensjonatami rozsianymi w wioskach wzdłuż drogi jest znakomita.
To co nas zawsze w Austrii zachwyca, to pedantyczna dbałość o drobiazgi. Kieliszek prosecco do śniadania, ogrzewane bolce, na których w narciarni można wysuszyć buty, czy menu dla dzieci nawet w najbardziej eleganckich restauracjach (bo czterolatek nie tknie genialnie przyrządzonej żabnicy z sosem z topinambura, ale za to wciągnie hurtowe ilości prostego makaronu z sosem pomidorowym). Cenimy też to, że większość pensjonatów, także tych „budżetowych”, oferuje dostęp do spa. Nawet jeśli jest to tylko jacuzzi, sauna i mały basenik do spacerów według zaleceń doktora Kneippa (masujący stopy żwirek na dnie i naprzemiennie zbiorniki z gorącą i lodowatą wodą), to po dniu na nartach odnowa jest niezbędna.

Lekcja jazdy
Rano nad dolinę nadciągnęły chmury i zaczął padać drobny śnieg, ale nie zamierzaliśmy się poddawać. Zwłaszcza, że pogoda w hotelu na tysiącu metrów n.p.m. i lodowcu na trzech tysiącach często się różni. Podjechaliśmy skibusem pod nowoczesną kolejkę 3S Eisgratbahn. Przez 12 minut, podczas których gondola pokonuje setki metrów w górę, można korzystać z szybkiego Wi-Fi albo, lepiej, przez panoramiczne okna podziwiać widoki i wypatrywać żyjących tu kozic.
Po chwili oddychaliśmy rześkim powietrzem na poziomie 2600 m n.p.m. – bo Stubaier Gletscher to największy lodowcowy teren narciarski w Austrii. Ma 35 tras narciarskich o różnym poziomie trudności, w sumie 110 kilometrów szerokich nartostrad. To są liczby, które trudno jest sobie wyobrazić. Ale gdy tylko wysiedliśmy na stacji Gamsgarten (co można przetłumaczyć jako „ogródek kozic”) i rozejrzeliśmy się wokoło, przestaliśmy się dziwić. Jak okiem sięgnąć, z każdej strony otaczały nas ośnieżone stoki. Chyba nie można było być jeszcze bardziej w sercu Alp.
Brakowało nam tylko nart. Ale nie martwiliśmy się tym, bo wiedzieliśmy, że przy górnej stacji kolejki, w sklepie Intersportu (na 2600 m n.p.m.!) czeka zarezerwowany sprzęt.
Od paru lat z rozmysłem nie wozimy ze sobą nart, bo austriackie sklepy sportowe wypożyczają sprzęt najlepszej klasy po cenach porównywalnych z kosztem transportu samolotem własnych desek. Zabieramy je tylko, gdy jeździmy bliżej. Nadto nim kupimy naszemu Wilhelmowi jego własne narty, chcemy się przekonać, czy dzieli z nami naszą pasję.
Wili był bardzo podekscytowany, gdy w wypożyczalni, po wprowadzeniu do komputera wszystkich danych (wiek, wzrost, waga, poziom umiejętności), eksperci z Intersportu dobierali mu odpowiednie narty. Jeszcze tylko obowiązkowy kask i nasz syn pomaszerował na pierwszą lekcję jazdy do BIG Family Ski Camp. Dla początkujących cztero-pięciolatków (choć były i całkiem żwawe trzylatki) lekcja z instruktorem trwa dwie godziny, w trakcie których jest też przerwa na odpoczynek i kubek kompotu. Na wszelki wypadek przynajmniej jedno z rodziców powinno być w pobliżu małego kursanta. Jednak tylko my to zalecenie potraktowaliśmy poważnie. Reszta rodziców ograniczyła się do odprowadzenia dziecka do szkółki i już po chwili machała pociechom z wyciągu krzesełkowego, zmierzającego w kierunku ośnieżonego wierzchołka Schaufelspitze. Nasz Wili, nie miał zbyt tęgiej miny. Chyba inaczej sobie wyobrażał naukę nart. Optymistycznie zakładał, że wskoczy na nie i już po chwili będzie swobodnie zjeżdżał z najwyższej góry. Tymczasem cudów nie było: tylko podchodzenie „schodkami” po macie antypoślizgowej na małe wzniesienie, żmudne ustawianie szpiców nart w trójkąt i jakiś mało spektakularny ześlizg.

Staraliśmy się nie pokazać po sobie, że jesteśmy rozczarowani.
Magda – rodowita warszawianka – pierwszy raz stanęła na nartach w wieku 27 lat. Uczyła się z instruktorem i błyskawicznie robiła postępy. Ja „pierwszego razu” nie pamiętam. Podobno miałem dwa lata. Ale w Zakopanem, gdzie się wychowałem, regułą było to, że na małych nartkach jeździło się, jak tylko można było utrzymać w miarę pewnie pozycję stojącą. Brzmi to fantastycznie, ale faktem jest też to, że uczyłem się zjeżdżać od kolegów na górce w pobliżu domu, gdzie liczyła się skuteczność (zjechać, nikogo nie zabić i samemu przeżyć), a nie styl. Zresztą o jakim stylu można było mówić, jak się jeździło w „kaloszówkach” – na drewnianych dechach z wiązaniami do których wsuwało się nogę w „cywilnych” butach typu Relaxy.
Wili był w odpowiednim wieku, miał fantastyczny sprzęt i profesjonalnego instruktora. Dlatego byliśmy zaskoczeni, że nasz syn co pięć minut chciał zdejmować narty i pokładał się ze zmęczenia, a ostatnie pół godziny z udręczonym wyrazem twarzy zjeżdżał z zamkniętymi oczami jak w letargu. Gdy wybiło południe i lekcja się skończyła, Wili chciał wracać do domu. My przeciwnie – rwaliśmy się do jazdy.
Magda uznała, że najlepiej będzie, jeśli pojeździmy razem z dzieckiem. W końcu to nasz syn! Szkółka dla początkujących była może za nudna, a jak Wili poczuje wiatr i emocje prawdziwej jazdy, to odzyska wigor. Zwłaszcza, że na lodowcu Stubai dzieci poniżej 10 roku życia mogą bezpłatnie korzystać z kolejek, jeśli są w towarzystwie rodzica posiadającego ski pass.
Komfortowym, podgrzewanym wyciągiem krzesełkowym, wyjechaliśmy na ponad trzy tysiące metrów. Przy górnej stacji kolejki jest platforma widokowa Top of Tyrol (na 3 210 m n.p.m.) z obłędnym widokiem na dolinę i ciągnące się po horyzont szczyty. Przy dobrej pogodzie można zobaczyć nawet włoskie Dolomity. Choć w dolinie padał śnieg, tu na górze, było krystalicznie czyste powietrze, pełne słońce i lazurowe niebo. Oddałem kijki Magdzie, wziąłem syna pomiędzy swoje narty i zjechaliśmy łagodnymi zakosami szeroką na kilkaset metrów trasą.
– Bojałem się – powiedział cicho Wili, gdy dotarliśmy pod stację kolejki.
– No coś ty! – roześmieliśmy się z Magdą. – Przecież było super! Zjechaliśmy z takiej wysokiej góry! Jest wspaniale!
Wili potrząsnął główką.
– Bojałem się…


Stubai Gletscher

Słońce nad lodowcem
Następnego dnia zebraliśmy od instruktora solidny opieprz. Zjeżdżanie z dzieckiem, które nie potrafi samo skręcać i nie ma żadnej kontroli nad jazdą, to dla czterolatka jedynie niepotrzebny stres. Nawet, jeśli tata jeździ bardzo dobrze. Jeśli chodzi o naukę, to jazda pomiędzy nartami rodzica nie daje nic, nie uczy dobrych odruchów, czy postawy. Pomijając już fakt, że nie jest to najbezpieczniejszy sposób zabawy na stromym, alpejskim stoku.
Przyjęliśmy reprymendę z pokorą. Ale jeszcze większą przykrość sprawiła nam obserwacja postępów, a raczej regresu w nauce naszego syna. Wili miał od początku spuszczoną głowę i oczy pełne łez. Wczorajszy poranny entuzjazm gdzieś się ulotnił. Do szkółki narciarskiej szedł jak na ścięcie. Zjeżdżał niemrawo. Nie reagował na komendy instruktora („Pizza!” – żeby ułożył czuby nart w kształt trójkąta, do pługu i „Pommes!” – czyli frytki, narty równolegle, do zjazdu). Choć drugiego dnia mali kursanci już nie muszą podchodzić „schodkami”, tylko na niewielki pagórek wjeżdżają ruchomym chodnikiem, który tak go wczoraj fascynował, to Wili był smutny i niechętny do nauki. Po półtorej godzinie męki dajemy za wygraną, zdejmujemy narty i dajemy mu po prostu pobawić się na śniegu. Magda zostaje z dzieckiem, a ja zapinam wiązania i ruszam poszaleć na stoku. Potem się zamieniamy. Dziś jest piękna pogoda. Niebieskie niebo bez żadnej chmurki. Temperatura ciut poniżej zera. Śnieg wspaniale niesie, a przy szybkich skrętach zawadiacko skrzypi. Szerokie trasy, zwłaszcza na halach pod samym Schaufelspitze (3333 m n.p.m.) to prawdziwa poezja. Niebieskie „piątka”, „szóstka” i rodzinna „jedynka” nie są zbyt wymagające, za to pozwalają rozkoszować się oszałamiającymi widokami.

Coraz częściej spoglądam na zegarek, bo jeśli narty w Tyrolu mają jakieś minusy, to jest to presja czasu. Wyciągi są zamykane punktualnie o 16:30. A ja – po wczorajszych doświadczeniach już wiem, że z naszym czterolatkiem nie mam co marzyć o wspólnym zjeździe na sam dół. Zwłaszcza, że w doliny wiedzie tylko trasa czerwona. Mamy jednak jeszcze tyle czasu, by podjechać kolejką na Schaufelspitz do najwyżej położonej w Alpach restauracji szczycącej się prestiżowym kulinarnym odznaczeniem Gault Millau, na wykwintny, inspirowany tradycjami regionu obiad, a potem zwiedzić znajdującą się na wysokości 2900 m n.p.m. fascynującą grotę w lodowcu – Eisgrotte. Oglądanie ciemnego lodu w głębi jaskini zainteresowało naszego syna. Szczególnie, że na ścieżce edukacyjnej ustawiono mikroskopy, dzięki którym można podziwiać różne chrząszcze, które miały pecha i wraz z ziarnkami piasku, które wiatr przywiał aż z Afryki, ugrzęzły na wieki w lodowym grobowcu, a także misternie wykonane lodowe rzeźby.
Z Eisgrotte do stacji kolejki Gamsgarten zaryzykowaliśmy wspólny zjazd łagodną trasą „rodzinną”, by Wili mógł wypróbować świeżo wyuczoną umiejętność ustawiania nart naprzemiennie w pozycji „frytki” i „pizza”. Już po pierwszych stu metrach wiedzieliśmy, że będzie dobrze. Synek odetchnął z ulgą, bo pierwszy raz w życiu doświadczył radości z jazdy i jako takiego panowania nad nartami. Oczywiście krótki odcinek kilkuset metrów pokonywaliśmy na raty, z licznymi odpoczynkami i przez to o mały włos uciekłaby nam ostatnia kolejka. Na dół zjechaliśmy już tylko z pracownikami sklepu i restauracji, i trafiliśmy wprost na żywiołowe apreski przy parkingu Mutterberg. Wili, słysząc muzykę, zaczął tańczyć jeszcze nim wysiadł z wagonika kolejki i wszystkie smutki uleciały gdzieś w ciemniejące niebo. A wieczorem, przed zaśnięciem przytulił się do nas i wyszeptał:
– Nie bojałem się!

Tyrolskie Tatry
Pogoda nam wciąż dopisywała. Po kilku dniach na lodowcu przenieśliśmy się niżej, do ośrodka Schlick2000. Absolutnie nas zauroczył.
– Wiem, dlaczego ci się to tak podoba – powiedziała Magda uśmiechając się pobłażliwie. – Bo przypomina te twoje Tatry.
Rzeczywiście, coś w tym jest. Najwyższe szczyty „Schlicku”, który jest mniej więcej w połowie długości doliny Stubai, dochodzą do 2800 m n.p.m. ale kształty mają podobne do otoczenia Hali Gąsienicowej. Trasy narciarskie są mniej spektakularne, ale bardziej „charakterne” niż te na ogromnych przestrzeniach lodowca. Więcej mamy tu czerwonych zjazdów, niż niebieskich. Są też krótkie odcinki „czarnych” ścianek. Wszystko oczywiście doskonale przygotowane i wyratrakowane.
Weszliśmy w ustalony rytm dnia. Po śniadaniu zabieraliśmy ekwipunek i pakowaliśmy się do skibusa. Podjeżdżaliśmy pod dolną stację kolejki, dojeżdżaliśmy do szkółki narciarskiej, gdzie jedno z nas opalało się, spoglądając od czasu do czasu na postępy latorośli. Drugie w tym czasie eksplorowało kolejne trasy narciarskie. Po godzinie zmienialiśmy się. Potem wspólnie jedliśmy obiad w przepięknie położonej restauracji Panorama na szczycie Kreuzjoch (2136 m n.p.m.), z magnetyzującym widokiem na dolinę i zmagania startujących ze Schlick2000 paralotniarzy. I znów na zmianę jeździliśmy, poznając coraz to nowe wyciągi i trasy. Przy restauracji był plac zabaw dla dzieci. Tam nasz czterolatek wspinał się na lodowe turnie, bujał na huśtawkach, albo po prostu bawił się z innymi dziećmi. Co jakiś czas wciągaliśmy go na niewielką górkę i namawialiśmy do zjeżdżania na nartach, żeby poćwiczył rozpędzanie się, skręty i hamowanie. Ale jeśli nie miał ochoty – nie naciskaliśmy. Ostatnią kolejką zjeżdżaliśmy w dolinę, a czasami, jak Wili miał dobry dzień, zjeżdżaliśmy na nartach rodzinną trasą numer „siedem”. Trochę tańczyliśmy na apreski i wracaliśmy do pensjonatu na gorącą kąpiel w SPA i kolację. I wszystko byłoby pięknie, gdybyśmy ostatniego dnia nie zwariowali.

Powrót do dzieciństwa
Jestem przesądny i nic na to nie poradzę. Magda już nawet przestała mi z tego powodu dogryzać, bo wie, że to nic nie da. Jedną z moich najsilniejszych fobii jest strach przed ostatnim zjazdem. Boję się, że „dociskając” na nartach do ostatniej minuty, coś mi się stanie złego i dlatego często odpuszczam ostatni zjazd i kończę wcześniej, niż mógłbym. Dlatego ostatniego dnia, tuż przed wyjazdem, zamiast pójść na narty, zaproponowałem Magdzie i naszemu synkowi spacer po ośnieżonym wzgórzu nad miasteczkiem Mieders.
To zaledwie 1566 m n.p.m., a góra mnie, któremu wszystko przypomina rodzinne Podhale, przywodziła na myśl Gubałówkę. Przy dolnej stacji kolejki Serlesbahn pożyczyliśmy dwie pary sanek i poszliśmy na spacer drogą prowadzącą przez pokryty grubą warstwą białego puchu jodłowy las. Ukrytymi w lesie ścieżkami można dotrzeć do pięknie położonego XV-wiecznego klasztoru Maria Waldrast. Po wycieczce w restauracji „Koppeneck” zamówiliśmy tyrolskie szpecle z serem. Tłok był niesamowity, jak to w niedzielę. Wyglądało na to, że cały Innsbruck, korzystając z pogody, postanowił ruszyć w góry. Czekaliśmy na zamówienie dość długo, patrząc z zazdrością, jak kelnerzy obskakiwali opalonego słońcem tyrolskich stoków mężczyznę, który dosiadł się do naszego stolika z dwiema córkami i odpowiadał na pozdrowienia dziesiątek osób, które podchodziły, by się z nim przywitać, zapytać o zdrowie, albo po prostu wymienić kilka uwag o pogodzie. Nieznajomy w końcu zauważył, że siedzimy wpatrując się w jego talerz, najpierw podzielił się z głodnymi Wilim frytkami swoich córek, a potem pstryknął palcami. Sekundę później kelner podbiegł gnąc się w ukłonach, wysłuchał uważnie wygłoszonej ściszonym głosem reprymendy i pobiegł do kuchni. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki po chwili pojawiły się przed nami nie tylko zamówione dawno temu szpecle, ale i Apfelstrudel i dwa kieliszki doskonałego austriackiego wina „na przeprosiny”. Podziękowaliśmy nieznajomemu za interwencję i wymieniliśmy się wizytówkami.
– No tak… – mruknął mężczyzna spoglądając na kartonik. – Dziennikarze.
– No tak… – pokiwaliśmy głowami. – Pan burmistrz.
To pocieszające, że są gdzieś na świecie fajni politycy.
Podbudowani tą myślą wsiedliśmy na saneczki i ruszyliśmy w dół, liczącą ponad 6 km trasą saneczkową pełną zakrętów i pięknych alpejskich widoków. Pogoda była fantastyczna. Widoki też zapewne wspaniałe, ale nic z tego nie zapamiętałem, oprócz uczucia przerażenia i wstydu.
Nie wiem jak to się stało – bo jako dziecko lubiłem jeździć na sankach – ale dziś kompletnie zapomniałem jak się nimi steruje. A przede wszystkim, jak zmniejszyć prędkość sunąc coraz szybciej oblodzoną rynną wśród drzew. Całe szczęście, że Magda z Wilim pojechali przodem (zjadą bez żadnych problemów i będą świetnie się przy tym bawić). Ja nabrałem szybkości i po chwili całkowicie straciłem panowanie nad sankami. Z nogami wyciągniętymi do przodu próbowałem hamować piętami, wzniecając tylko pióropusze śniegu. Tak jak się obawiałem, na pierwszym zakręcie sanki wbiły się w zaspę, a ja wyskoczyłem jak z katapulty i wylądowałem tuż przy pniu jodły. Nikt nie zwrócił na to uwagi. Leżąc w kopnym śniegu mogłem do woli podziwiać przejeżdżające obok radośnie całe rodziny. Kilkuletnie dzieciaki jadące „na śledzia”. Eleganckich panów w tyrolskich kapelusikach i wełnianych marynarkach sunących w dół z godnością. A nawet japońskie turystki chichoczące i filmujące się telefonem przymocowanym do selfie-sticka. Trzeba było spojrzeć prawdzie w oczy – wszyscy umieli sterować sankami, z wyjątkiem mnie.
Dlatego te 6,5 kilometra trasy saneczkowej do Mieders – będę się przy tym upierał – to najtrudniejszy stok w całych Alpach.
Gdy wreszcie wypadłem z leśnej drogi na stok na dole, spektakularnie wbijając się na ostatniej prostej w wielki, żółty baner z napisem „Langsam!” (zwolnij), wstałem, otrzepałem się ze śniegu z niedowierzaniem stwierdzając, że niczego sobie nie złamałem. I solennie sobie obiecałem, że nigdy już nie dam się namówić na zjazd saneczkami.
I wtedy Magda mi przypomniała, że wystarczy lekko pociągnąć do góry przednią część płóz, by sanki mocno zwolniły.
Rychło w czas.
Wili poprosił, żebyśmy jeszcze raz zjechali z samej góry, bo było świetnie.
Na szczęście trzeba już było ruszać na lotnisko.

Magdalena i Sergiusz Pinkwart – pisarze, dziennikarze, podróżnicy, autorzy „National Geographic”, laureaci Nagrody Magellana. Od pięciu lat, odkąd urodził się ich syn – Wili, prowadzą popularnego bloga o podróżach z dziećmi dzieckowdrodze.com, gdzie popularyzują podróże rodzinne. Są gospodarzami programu „Dziecko w Drodze” na antenie Polskiego Radia Dzieciom.

Sergiusz Pinkwart jest z wykształcenia muzykiem klasycznym i archeologiem śródziemnomorskim, a z zawodu – dziennikarzem. Pracował w Muzeum Narodowym w Warszawie, Orkiestrze Polskiego Radia, Teatrze Muzycznym Roma, „Super Expressie”, dwutygodniku „Viva!”, „Gali” i magazynie „Pani”. Na koncie ma 21 wydanych książek.