Zdobyć na nartach skitourowych sto szczytów w różnych pasmach polskich gór (a potem z tych wierzchołków oczywiście zjechać) i to w ciągu jednego sezonu – a wszystko dla uczczenia stulecia odzyskania przez Polskę niepodległości! Autorem – i wykonawcą – takiego pomysłu był Wojciech Szatkowski, skialpinista i przewodnik tatrzański, autor cenionych książek o historii Podhala i rodzimego narciarstwa oraz współpracownik „Ski Magazynu”.
Oto sporządzone przez Wojtka podsumowanie przedsięwzięcia oraz zapis jego wrażeń z trasy o długości, bagatela, 1046 kilometrów. Ski Magazyn był partnerem medialnym przedsięwzięcia.
Pomysł „Narciarstwa Wolności” powstał spontanicznie przed rokiem – po tym jak znany himalaista i skialpinista Andrzej Bargiel oświadczył, że chce jako pierwszy człowiek na świecie zjechać na nartach z K2 (Chogori, 8611 m n.p.m.) w Karakorum.
Nie mam takich możliwości i aspiracji. Wymyśliłem jednak przedsięwzięcie, które byłbym w stanie zrealizować. Postanowiłem zrealizować je na stulecie odzyskania przez Polskę niepodległości, bo cenię sobie bardzo, że żyję w wolnym kraju.
Inspiracją byli dla mnie ludzie, którzy nauczyli mnie gór: moi rodzice, Włodek Cywiński, Wojtek Marczułajtis, Józef Michalec. Oraz myśl znanego francuskiego skialpinisty Stephane Brossego: Wolny człowiek to taki, który porusza się w górach własną drogą.
Powoli rozpoczęły się przygotowania. Kondycyjne – w postaci długich wycieczek, biegania, rozciągania (ale że od 35 lat co roku jestem kilkadziesiąt dni zimą w górach na skitourach o kondycję zbytnio się nie obawiałem). Logistyczne – czyli wieczory z mapą, by starannie zaplanować trasy kolejnych wypraw i kompletowanie ekipy, która miała mnie wspierać w górach. A wreszcie poszukiwanie sponsorów.
Przygotowałem też sprzęt: w dobrych warunkach śniegowych używałem nart Dynafit Broad Peak 2.0 168 cm, w gorszych – Ski Trab Duo Sintesi długości 171 centymetrów. W Muzeum Tatrzańskim, które też było partnerem projektu, późną jesienią 2017 roku odbyła się prezentacja zapowiadająca „Narciarstwo Wolności”. Potem czekałem tylko na śnieg.
W góry
W minionym roku zima zaczęła się wcześnie, pod koniec października. Dawało to realne szanse na sukces. Dodatkową motywacją był zespół zaprzyjaźnionych skialpinistów, czyli Adam Gomola i Bartłomiej Golec, którzy w tym samym czasie chcieli dokonać skitourowego trawersu Alp. To mobilizowało do działania. Dodawało siły i wiary w sukces. Ważne było również wsparcie grupy narciarzy, ale i osób, których w ogóle wcześniej nie znałem, a które śledziły postępy wyprawy na fan page’u i moim profilu facebookowym.
Za początek typowo narciarskiej fazy przedsięwzięcia można uznać wyjście kondycyjne 2 listopada 2017 roku na Polanę Tomanową Wyżnią z Hanią Gąsienica-Daniel, a za jego koniec – zjazd z Niżnich Rysów (2430 m n.p.m. –okazały się więc one najwyższym z zaliczonych szczytów) 1 maja 2018 roku.
W sumie na zrealizowanie pomysłu (łącznie z nocnymi treningami i kilkakrotnymi wejściami na niektóre szczyty, bo i takie były) poświęciłem około stu dni. Każdy szczyt był oczywiście liczony tylko raz. Wszystkie wejścia miały charakter w pełni skialpinistyczny i z każdego z wierzchołków zjechałem na nartach (choć na wiosnę w kilku przypadkach musiałem kilkadziesiąt metrów znieść narty i rozpocząć zjazd nieco niżej). Przebyłem w tym czasie na nartach skitourowych 1046 km o łącznej deniwelacji 55 501 metrów. Samochodem, dojeżdżając do różnych grup górskich, przejechałem około dwóch tysięcy, a autobusem – około tysiąca kilometrów. Odwiedziłem też na trasie miejsca związane z rocznicą niepodległości – m.in. cmentarze z czasów I wojny światowej w Beskidzie Niskim, na których spoczywają legioniści, a na Pęksowym Brzyzku w Zakopanem symboliczny grób Mariusza Zaruskiego, założyciela i pierwszego naczelnika TOPR.
Odwiedziłem Bieszczady Wysokie, Bieszczady Zachodnie, Beskid Niski, Gorce, Pogórze Gubałowskie, Tatry Wysokie, Tatry Zachodnie, Magurę Witowską i Karkonosze.
Ważne były warunki zastane w poszczególnych pasmach. W połowie stycznia nadeszło ocieplenie i w Bieszczadach było mało śniegu. Kiedy miałem zaplanowane wejścia na szczyty w Beskidach, pokrywa śnieżna w wielu miejscach zanikła, pozostały mi więc szczyty w Tatrach i Karkonoszach. Wykorzystałem te pasma na najbardziej spektakularne wejścia.
Pierwszym ze stu zdobytych szczytów był grzbiet Mietłówki (1110 m n.p.m.) 15 listopada. W następnych listopadowych dniach, wykorzystując warunki śniegowe, zaliczyłem Kasprowy Wierch, Beskid, Magurę Witowską, a w rocznicę stanu wojennego 13 grudnia – Turbacz, Średni Wierch i Rozdziele w Gorcach.
Wielkie szczyty Bieszczadu
Od 6 do 14 stycznia zdobyłem w Bieszczadach Zachodnich 19 szczytów, na niektóre wchodził po kilka razy, bo tak ciekawe i długie były z nich zjazdy. Przykładem Osina z fantastycznym zjazdem północną ścianą w kilku wariantach, Jasło, Paportna – kolejna piękna północna ściana, Hon – ze wspaniałym zjazdem „ścianką” do bacówki PTTK.
Leśne szczyty Bieszczadów Zachodnich zawsze będę uważał za ostatnią granicę mojej skitourowej wolności. Dlaczego? To najpiękniejsze góry, jakie znam. Zimą prawie zupełnie puste i przez to dzikie, ze wspaniałą przyrodą. Spotkałem tam wilki, żubry, a ślady niedźwiedzicy z dwójką małych niedźwiadków towarzyszyły nam w wycieczce narciarskiej na szczyt Wołosani. Widziałem ptaki drapieżne, kołujące nad szosą w Cisnej i mnóstwo jeleni, łań oraz saren. Lasy pełne śladów zwierzyny, ciekawe polany i punkty widokowe to magia skituringu w tych górach. W takim natężeniu nie dały mi jej dotąd żadne inne. Nawet Alpy i Tatry. Dlatego postanowiłem przedłużyć pobyt w Bieszczadach i zdobyłem w nich 48 szczytów.
Myślałem też o ludziach z Bieszczadu. O Olku Ostrowskim, który zginął na nartach na Gasherbrumie II, ale i o tych narciarzach, którzy mnie wspierali, o drwalach, zakapiorach, których spotkałem kilkakrotnie i o zwykłych mieszkańcach Bieszczadu.
Na niektórych wyrypach towarzyszyli mi przyjaciele z Bieszczadów: Magdalena Sudacka Mołczan, Grzegorz Mołczan, Bartek Górski, Waldemar Czado i Marcin Kuś. Ze strony Marcina miałem największe wsparcie, bo wszedł ze mną na 27 szczytów. Poznaliśmy się przed laty w Muzeum Tatrzańskim, prowadziliśmy wieczorki o górach w Dworcu Tatrzańskim w Zakopanem, kilka razy byliśmy razem na skitourach i zagrała w nas nić fajnej znajomości.
Finałem pobytu w Cisnej był wspaniały zjazd z Jasła. Pogoda sprzyjała, śniegi także, nogi niosły jak przed laty, a jazda była szybka i wspaniała, bo w kilka minut sfrunęliśmy na Przysłup, ciesząc się jak dzieci ze swojej sprawności, fajnych skrętów i fantastycznej panoramy. Marcin wspaniale pędził długim skrętem z Jasła przez Pohary, a ja za nim.
Potem wróciłem do Zakopanego. Czasu na odpoczynek było jednak niewiele. Ponownie pojechałem w Bieszczady 29 stycznia, wchodząc z narciarzami ze Skiturowego Zakopanego m. in. na Wielką i Małą Rawkę. Samotnie już dotarłem na Krąglicę – to fantastyczna skitura, w całości bez znaków, a sam szczyt ma historię w tle, bo mieścił się na nim w powojennych latach szpital UPA. Wszedłem też na Matragonę – matecznik niedźwiedzi, ale tym razem mnie oszczędziły, a muzyka zespołu Matragona w tle upajała i wprawiała w dobry nastrój. Odwiedziliśmy też lokalne bary i restauracje, w poszukiwaniu dobrych smaków. „Siekierezadę” i „Trolla” w Cisnej, „Zajazd pod Caryńską” w Ustrzykach Górnych i kilka innych.
W czasie trzeciego, najdłuższego pobytu w Bieszczadach, pomiędzy 18 lutego a 3 marca w dobrych warunkach śniegowych wszedłem i zjechałem z 24 tamtejszych szczytów, w tym z Tarnicy, Szerokiego Wierchu, Osadzkiego Wierchu, Chryszczatej, Połoniny Caryńskiej i Wetlińskiej.
W marcu odwiedziłem również Beskid Niski i już w wiosennej aurze wszedłem na Lackową, Ostry Wierch, Białą Skałę i Stożek. Na Stożku i w otoczeniu Doliny Bielicznej zakończyła się moja przygoda z przepięknymi, leśnymi górami południowo-wschodniej Polski. Jej kwintesencją były drapieżne ptaki, tego dnia kręcące koła nad Bieliczną i jej doliną. Jakby żegnały mnie w moich ulubionych, leśnych górach… Niechętnie po takich spotkaniach wracałem do domu.
Koniec części pierwszej.
Część druga tutaj.