Ci którzy w Szwajcarii chcą skosztować nie tylko nart, mogą zjeżdżać na kilka innych sposobów. Często zdumiewających.
Szacunek dla tradycji wymaga, by zacząć od sanek. Dla szwajcarskiej historii są one niemal tak ważne, jak banki, zegarki i pociągi, więc w niektórych stacjach (chociażby w Grindelwald) prócz najnowszych modeli można też wypożyczyć sanki w stylu retro, z wymyślnie, i ręcznie!, wyginanymi płozami. Co też ważne: jadą one równie wspaniale, jak te współczesne – czy to z racji swej masywności, czy może także tajników konstrukcyjnych.
NAJDŁUŻSZA SANKOSTRADA EUROPY
Podobnie nieprzypadkowo Szwajcaria szczyci się świetnymi trasami saneczkowymi. Ot, choćby najdłuższym w Alpach (a więc i w całej Europie) torem z Faulhorn, do Grindelwaldu właśnie. Aby nią ruszyć, trzeba najpierw wspiąć się na leżący na wysokości 2680 m n.p.m. szczyt (zajmuje to ok. 2, 5 godziny marszu – uwzględniając konieczność ciągnięcia za sobą sprzętu). Leniwi mogą tam jednak dotrzeć kolejką. Potem wszystkich czeka już czysta przyjemność: 15 km zjazdu i… 1600 m różnicy poziomów. Kto chce, może zrobić postój – albo wizytę w położonych przy trasie górskich szałasach (dla wybrednych są też restauracje), albo by poopalać się na którejś z wielu sprzyjających temu polanach. Przynajmniej jedną przerwę warto zafundować sobie po to, by popodziwiać ze swoich sanek północną ścianę Eigeru – jedną z najtrudniejszych dróg wspinaczkowych świata.
Trasa nazywana jest Big Pintenfritz – na cześć miejscowego obywatela, który pokonał ją jako pierwszy, założywszy się wcześniej o to w jednym z tutejszych barów (w obu sytuacjach był w stanie wstawionym). Wśród kilku innych sankostrad w okolicy Grindelwald osobną sławę – z racji prędkości, jakie można na niej osiągnąć – ma ta wiodąca z masywu Kleine Scheidegg.
AIRBOARDY, SKIFOXY I RÓŻNE INNE
W gryzońskim Savognin, gdzie możemy zaszaleć na 9-kilometrowej sankostradzie Schlittada-Run można spróbować jeszcze bardziej wymyślnych sposobów pokonywania trasy góra-dół. Działa tam bowiem wypożyczalnia airbordów, skifoxów i skibike’ów. Co to takiego?
Airboard to wypełniona gazem poducha, na której zjeżdża się leżąc na brzuchu i sterując balansem ciała. Jako że – jak głosi powiedzenie alpejczyków – masa ciągnie w dół, więc niektórzy mogą osiągnąć spore prędkości. Zwłaszcza, że praktycznie nie ma żadnej możliwości hamowania. Dodatkowe emocje wynikają ze skoków na niewielkich nawet nierównościach terenu. Na airboardach można jeździć zarówno po przygotowanych trasach (czasem – jak ta otwarta niedawno w Adelboden – liczą one nawet 2 km), jak w puchu.
Skifox z kolei, to drewniane siedzisko na nóżce osadzonej na zrobionej ze starej narty płozie. Chętny do zjazdu sadowi się na urządzeniu, mając na nogach dwie krótkie nartki, za pomocą których powinien utrzymać równowagę. I w tym przypadku kluczem jest balans ciałem, choć w sterowaniu można sobie nieco pomóc nogami. Lecz gdy przyjdzie pokonać na skifoxie slalom, nie jest łatwo.
Skibike wreszcie, to największa konstrukcja: wyposażona w amortyzatory stalowa rama z kierownicą i również wykonanymi ze starych nart dwiema tym razem płozami. I w tym przypadku na nogach ma się mini-nartki. Choć teoretycznie możliwości sterowania i hamowania są tu największe, to – z racji swej wagi – pojazd jest też najbardziej bezwładny. Na stromym stoku wcale zatem nie łatwo utrzymać zamierzony tor i równowagę. Wiem, bo próbowałem. Ale zabawa jest przednia.
NA ŁYŻWACH PO TORZE
Na kolejny pomysł na zjeżdżanie wpadli mieszkańcy oddalonej ledwie kilka kilometrów osady Surava w dolinie Albula. Postanowili jakoś wykorzystać dawną trasę do biegów narciarskich, która nie cieszyła się zbytnią popularnością, bo biegła w cieniu dość gęstych drzew, a i w głębokiej dolinie słońce było zimą rzadkością. Okazało się, że po polaniu wodą, przy pierwszych mrozach i systematycznym wyrównywaniu rolbą stała się doskonałym torem łyżwiarskim. Specjalnie przystosowany bus wywozi chętnych na start, skąd – wykorzystując naturalny spadek terenu – ruszają w dół. Piękna, dzika sceneria (trasę wytyczono wzdłuż górskiego potoku) i liczne zakręty dodają wyprawie smaku. A do przebycia są aż 3 kilometry. Suravski “skateline” jest już tak znany, że jego obsługa daje zajęcie kilku tamtejszym rodzinom.
PONTON W TUNELU
Do zimowego zjeżdżania można wykorzystać także konstrukcje podobne do stosowanych w lecie w aqua parkach. Siedząc (a w zasadzie leżąc na plecach) w gumowym pontonie sunie się po wyprofilowanym śnieżnym torze, pokonując po drodze nie tylko zakręty, ale i rozmaite garby.
Kompleks z długimi na 150 metrów instalacjami do tzw. snowtubingu działa chociażby w Engelbergu nad jeziorem Trüb. Na start chętni wywożeni są wyciągiem. Kilka torów do snowtubingu, o różnym stopniu trudności czeka także na gości Leysin w regionie Jeziora Genewskiego. Na tych oznaczonych kolorem czarnym nie ma lekko – też sprawdzałem. W zabawie mogą brać udział całe rodziny (zaleca się, by dzieci miały powyżej 6 lat).
LODOWCOWY ROLLERCOASTER
W Szwajcarii można też spróbować jazdy znanym z innych miejsc rollercoasterem, tyle że na wysokości… 3000 m n.p.m. Tor ustawiono bowiem na lodowcu Glacier 3000 górującym nad wioską Les Diablerets w regionie Jeziora Genewskiego (nieopodal Montreux). Osada słynie z ortodoksyjnej dbałości o zachowanie alpejskiego charakteru, a sam lodowiec – wedle lokalnej legendy – ma być areną nocnych spotkań okolicznych diabłów. Oto bowiem do okolicznych dolin co jakiś czas spadają z niego olbrzymie głazy i bryły lodu. W rzeczywistości mają to być kule do kręgli, w którą to grę zabawiają się na lodowcu diabły. Faktycznie, na skraju lodowca stoi olbrzymia skała przypominająca kręgiel (podobna do Maczugi Herkulesa z podkrakowskiej Pieskowej Skały).
A przy dobrej pogodzie z pędzących sanek rollercoastera na Glacier 3000 można – prócz skalnego kręgla – podziwiać łagodną kopułę Mont Blanc i wyrazistą grań Matterhorn. Czegóż trzeba więcej?