Madessimo i Monte Rosa czyli freeride po włosku

W tym roku dopadły mnie pierwsze oznaki dorosłości. Stała praca i dużo wcześniej rezerwowany urlop zmusiły mnie by spędzić zimowy urlop inaczej niż dotychczas ­ zamiast jechać w zaplanowane od miesięcy miejsce i liczyć na trafienie w dobre warunki, decyzję o celach zostawiliśmy na ostatnią chwilę. Taka spontaniczność pozwoliła nam w pełni wykorzystać dwutygodniową przerwę. Pod koniec marca odwiedziliśmy 4 ośrodki, wszystkie będące świetnymi miejscami freeride’owymi.

Heiligenblut

Na pierwszy ogień poszło Heiligenblut w Austrii, które wspominam z sentymentem i znam prawie na pamięć. Ze względu na zastany brak śniegu (na górze półtora metra, na dole 0) i brak widoczności mogliśmy tylko trochę rozjeździć się po trasach. Nie mieliśmy szansy wykorzystać pełnego potencjału tej kameralnej miejscowości znanej z poprzednich wyjazdów. To tutaj rozgrywano PFO (Polish Freeride Open), a teraz są organizowane obozy freeride’owe – Rocker Camp. Kilka wyciągów i niewiele więcej tras daje łatwy dostęp do bardzo urozmaiconego terenu. Znajdziemy i duże pola śnieżne, wąskie żleby i las, każdy się tu odnajdzie.­ Cztery wyznaczone strefy pozwalają spróbować jazdy poza trasami początkującym, a bardziej strome ściany dwukrotnie wyłoniły najlepszych polskich freeride’rów.

Monte Rosa

Zapowiadany duży opad i ciemnozielone wskaźniki w serwisie WePowder ściągnęły nas następnie do Monte Rosy. Znany włoski ośrodek położony w Dolinie Aosty, w którym rozgrywano wiele razy międzynarodowe zawody, cieszy się zasłużoną renomą. Pierwszego dnia jeszcze trwał opad, niewiele było widać, niemniej dało się jeździć w kilkudziesięciu centymetrach świeżego śniegu w lasach, poniżej pułapu chmur. Okazało się, że tutaj wszyscy jeżdżą poza trasami ­ prawie nikt nie miał wąskich nart! Na szczęście drugiego dnia pojawiło się już słońce i jeszcze więcej świeżego śniegu! Od rana zaczął się wyścig o pierwsze linie. Niemniej ogrom ośrodka i ogrom możliwości, jakie oferuje pozwolił wszystkim się najeździć. Dopiero następnego dnia otworzono strefę freeridową ­część ośrodka, w której nie ma ani jednej przygotowanej trasy. Przy wejściu do gondolki stał policjant sprawdzający czy wszyscy wsiadający mają detektory lawinowe. Niestety wysoka temperatura bardzo szybko spowodowała, że jazda na nasłonecznionych stokach przestała być przyjemnością.

Monte Rosa jest dużo większym ośrodkiem niż Heiligenblut. Ilość terenów do jazdy poza trasami dostępnych z wyciągów jest oszałamiająca. Oczywiście podchodząc bądź wspinając się mamy dostęp do całego masywu górskiego Monte Rosy, czyli grupy 4­-tysięczników. W tym do jednego z bardziej znanych zjazdów ­ kuluaru Marinelliego.

Kolosie himalajskich rozmiarów na największej lodowej ścianie Alp, wschodniej Monte Rosy

Źródło cytatu: Kris Lizak, “Epoka 210 cm ­ II cz. cyklu narciarskiego” – wspinanie.pl

Trudniejsze zjazdy wymagają dalszych wycieczek. Jest to świetne miejsce do zapoznania się z jazdą poza trasami.

Madessimo

Kolejny opad, kolejna miejscowość. Położone 120 kilometrów na północ od Mediolanu Madesimo nie jest znanym ośrodkiem. Tłoczne w weekend, w tygodniu jest kameralne. Kilkanaście wyciągów, 60 km tras. Tym, co je wyróżnia jest suma przeciętnych opadów. Gdy przyjechaliśmy było tam prawie pięć metrów śniegu! Niestety znowu podobna sytuacja pogodowa jak w poprzednich rejonach ­ sporo świeżego śniegu, a mało widoczności. Jeździliśmy głównie w dolnej części po lasach, tym razem prawie bez konkurencji ­ poza trasą jeździła garstka osób a ośrodek wydawał się praktycznie pusty. W wyższej części ośrodka znajdziemy prawdziwe alpejskie jeżdżenie. Kilka łatwiejszych linii i dużo stromych żlebów, pól śnieżnych i skał różnej wielkości. My nie mieliśmy tym razem farta ­ najpierw nic nie było widać i nie dało się jeździć na górze, potem zamknęli gondolę z powodu konserwacji. Niemniej, uważam to za jeden z najlepszych ośrodków, jeśli chodzi o freeride, w jakich jeździłam.

Tatry

Ostatni przystanek to nasze Tatry. Dzień pogody, jedno wyjście, mało czasu ­ wybór padł na Kościelec i żleb Zaruskiego. Myśleliśmy o nim od dawna. Jerzemu udało się nim zjechać już wiele lat temu natomiast ja wciąż czekałam na okazję. Niestety słońce, które towarzyszyło nam od rana, zaczęło znikać po południu ­ nadeszły chmury i wiatr. Okazało się też, że na Hali jest mało śniegu, mimo to postanowiliśmy się nie wycofywać. Mieliśmy problem, by zacząć zjazd ­ grań była mocno wywiana. Potem jeszcze przedostanie się przez próg skalny z zachodu, którym się zaczyna zjazd na pola śnieżne okazało się nadspodziewanie skomplikowane. Jednak w końcu udało się nam znaleźć przesmyk, a dalsza część była już łatwa. Zjazd w tych warunkach ­ u góry dość twardo, u dołu mocno przewiany śnieg ­ był umiarkowaną przyjemnością. Ale cieszę, że udało mi się to zjechać.