Krzysztof Burnetko
Silvretta Montafone
czyli alpejska idylla (nie tylko Ernesta Hemingwaya)
Tak swoje narciarskie przygody w górach Silvretta Montafone opisywał sam Ernest Hemingway. Opowiadaniu dał znamienny tytuł „Alpejska idylla”. Mistrz był w tych górach dwa razy w 1924 i 1925 roku. Ale wygląd i osobowość gościa – broda i skłonność do nalewek, choćby wiśniowych – wystarczyły, by miejscowi nazwali go „lubiącym kirsz Chrystusem”.
Także i dziś narty w Montafone – dolinie leżącej w Vorarlbergu, kraju związkowym zachodniej Austrii, mającym wszelako silne poczucie odrębności – najlepiej zacząć wcześnie rano. W środę nawet i o szóstej. Bo kiedy w tym dniu dotrze się do Montafon Hochjoch – stacja kolejki mieści się przy głównej ulicy stolicy regionu, czyli uderzającego spokojem miasteczka Schruns (pierwsze zapisy o nim pochodzą z początków XV w., a tradycje zimowe, ale i sanatoryjne sięgają XIX stulecia) – to (po uprzedniej rejestracji elektronicznej, bo liczba miejsc jest ograniczona) można świtem wyjechać na 2400 m n.p.m.
Jeszcze niedawno pierwszy etap pokonywało się kolejką, a potem trzeba się było przesiąść na dwa wyciągi krzesełkowe. A że czasami mocno wiało, więc jechało się nimi niekiedy ponad pół godziny. Na dodatek na krzesłach bywało przenikliwie zimno. Szczęśliwie dwa sezony temu zostały one zastąpione przez szybkie gondole nazwane Panorama Bahn. Teraz podróż na grań poniżej Kreuzjoch (2395 m n.p.m.) trwa 18 minut.
Na górze dostaje się gorącą herbatę (bo zwykle na tej wysokości jest dość mroźno). I podziwia widoki – mniej więcej wtedy zaczyna wschodzić słońce, więc okoliczne masywy wyglądają metafizycznie (starsi Polacy znają piękną pieśń Franciszka Karpińskiego: „Kiedy ranne wstają zorze/ Tobie śpiewa ziemia, morze/ Tobie śpiewa żywioł wszelki/ Bądź pochwalon Boże wielki”).
Po rozgrzewce można ruszyć w dół. A do pokonania jest 12 km i 1700 metrów różnicy poziomów. Pierwsza atrakcja to najdłuższy ponoć na świecie, bo liczący blisko pół kilometra (476 m) „skitunel”. Za nim czekają a to rozległe płanie, a to węższe przecinki. Stok rano jest oczywiście perfekcyjnie przygotowany. Na dole ponownie wsiada się do kolejki i nią dociera do restauracji na lokalne śniadanie. Przednia jest zwłaszcza jajecznica na lokalnym specku i miejscowe sery. A wszystko za 25 euro…
Później można już w swoim tempie poznawać cały obszar Silvertta Montafon. Bo jest co: na stokach ciągnącej się przez 40 km doliny wytyczono (w ramach kilku stacji, w których można korzystać jednak także ze wspólnego karnetu) około 220 km przygotowanych (głównie niebieskich i czerwonych) tras, przy których obsłudze pracuje ponad 60 kolejek i wyciągów. Specjalne wrażenie robią tutejsze przestrzenie, podobne do tych z Alp francuskich. A nad wszystkim góruje liczący 3312 m n.p.m. Piz Buin, najwyższy szczyt Silvretty (od niego wzięła nazwę znana marka ochronnych szminek i kremów dla narciarzy).
Do masy tras dochodzą spore możliwości jazdy terenowej. Właśnie off piste stało się ostatnio kolejną chlubą obszaru. Nie bez powodu tuż przy przesiadkowym terminalu najważniejszych praktycznie, bo rozprowadzających po całym rejonie Grasjoch, gondolek wybudowano lokalny Freeride Center. Na miejscu można wziąć udział w kursach ratownictwa i wykładach na temat unikania lawin, dostać precyzyjne plany okolicznych zboczy i żlebów, zapoznać się z najnowszymi prognozami pogody oraz analizami sytuacji śniegowo-lawinowej. Można wreszcie, co najważniejsze, poradzić się lokalnych speców, gdzie aktualnie najlepiej i najbezpieczniej pojeździć w puchu.
Freeride Center raz w tygodniu organizuje również terenowe zjazdy z wznoszącego się nad kotłem Zamangspitze (2889 m n.p.m.) – najpierw trzeba tam wprawdzie kawałek podejść „z buta”, ale potem do dyspozycji jest multum różnej trudności wariantów. Choćby szczególnie piękny ponoć szlak do leżącej na 900 m n.p.m. wioski St. Gallenkirch – do pokonania jest więc wówczas niemal 2000 różnicy poziomów! – początkowo rozległymi płaniami, a potem lasem. To nim wiedzie fragment trasy tzw. Ski Ride Vorarlberg, czyli skitourowo/freerideowych wypraw z północy na południe regionu (pomysł za „innowacyjność” kilka lat temu zdobył główną nagrodę cenionego w alpejskich krajach niemieckojęzycznych przewodnika/rocznika „Ski Guide Austria”). Piszę jednak „ponoć”, bo z racji mgły, wiatru i padającego śniegu mojej grupie Ski Ride Vorarlberg nie dane było tego akurat zjazdu spróbować. Nieopodal, w jednej z odnóg doliny, odkryliśmy jednak inne wielkie miejsce Montafone: urozmaiconą pod względem ukształtowania stoków, a cudownie mało znaną osadę Gargellen.
Niedaleko (jakieś 4 km) od Montafon/ Hochjpoch znajduje się następna ciekawa stacja Golm. Prócz nart, oferuje Alpine Coaster, czyli 2,6 km szaleńczy (prędkość może sięgać 40 km/h) zjazd sankami umocowanymi na stalowych, odpowiednio wyprofilowanych, szynach). Po drodze jest 15 zakrętów po 180 stopni oraz spirala 360 stopni, a stromizna sięga 40°. Zabawa jest tym przedniejsza, gdy w sankach usiądą dwie osoby i nie korzysta się zbyt często z hamulców. W Golm można też spróbować przejechać się Flyingfox – ponad pół kilometra sunie się zawieszonym w uprzęży na linie nad taflą tamtejszego sztucznego jeziora.
Montafone chwali się nadto największym podobno w Austrii snowparkiem oraz specjalnymi stokami i szkółkami dla dzieci. Można tu również nauczyć się kierować… ratrakiem. Najtwardsi z kolei mają szansę na pokaźną nagrodę w otwartym wyścigu Diabolo Race – na nartach skitourowych trzeba wspiąć się 1500 m, tyle że stromizna stoku sięga 70 proc.!
A zachód słońca w tej okolicy można obserwować w jeszcze innej stacji: Sonnenkopf, która, jak nazwa wskazuje, słynie właśnie z nasłonecznienia. Zasadnie, choć początkowo pozory mylą. Bo najpierw trzeba wyjechać gondolkami z zacienionej siłą rzeczy doliny (poprowadzono w niej autostradę Bregenz-Insbruck). Dopiero potem, na rozległym plateau, pojawiają się wspaniałe stoki. Tak „trasowe” (ośrodek reklamuje się jako „rodzinny” i może dlatego ceny skipassów są stosunkowo niskie), jak freeride’owe.
Specyfiką zaś jest montafoński styl w architekturze (faktycznie, tutejsze wsie wyróżniają się gustem), lokalny dialekt z wpływami retoromańskiego (używanego także u sąsiadów w szwajcarskiej Gryzonii) oraz… tradycje w wyrabianiu rozmaitych nalewek (ot choćby z pokrzywy czy mlecza). Oczywiście napitki uznaje się także jako lekarstwo (nie bez powodu jedna z książek im poświęcona nosi tytuł „Elixiere aus der Natur”. Gospodarze podkreślają wreszcie, że z gości zbytnio nie zdzierają.
A za grzbietem jest już Szwajcaria – wprawny skitourowiec w kilka godzin może dojść górami do samego Davos!