Czytelnicy piszą z gór. Joasia z Kitzbühel Rote Teufel.

Tekst: Joanna Kilarska

Zdjęcia: z archiwum Autorki

Miłość ma różne postacie i zaznacza na naszej mapie życia nieprzewidywalne ścieżki. Mój kierunek na tablicy priorytetów w miłości to: góry, narciarstwo i rodzina. W każdym z tych obszarów odniosłam inne zwycięstwa, ale walczę i się nie poddaję, bo jestem silną kobietą. 

Początek mojej historii z narciarstwem jest dość banalny. Wakacje z rodziną w górach zaszczepiły we mnie zachwyt nad tym sportem. Współzawodnictwo w towarzystwie starszych braci, którym próbowałam dorównać, przyczyniło się do wypracowania hartu ducha, który do dziś pomaga mi, gdy jestem w dołku.

Pasję do narciarstwa odkryłam trenując w klubie Malta Ski Poznań. Dojrzewając w otoczeniu wyjątkowych instruktorów, nabrałam ochoty na coś więcej. Wielokrotnie jako wychowanek klubu stawałam na mecie po kontuzji, czy nawet z ręką w gipsie, bo marzyłam by zawsze być pierwsza, z różnym skutkiem oczywiście. Gdy pierwszy raz pojechałam na obóz narciarski w Alpy, wiedziałam, gdzie w przyszłości będę mieszkać. Piękne góry, urocze miejscowości, zawsze uśmiechnięci ludzie oraz bardzo długa zima. Wtedy moje marzenie nabrało konkretnych kształtów: „Zostanę instruktorem w Alpach.” 

Pracę w roli pomocnika instruktora i jednocześnie jedynej kobiety na stoku Malta Ski Poznań zaczęłam w wieku17 lat. Kiedy ja, licealistka, uczyłam się do klasówek, moi teraz koledzy-instruktorzy, zakuwali do sesji. Pierwsze wyzwanie „trenerskie” pojawiło się niespodziewanie, gdy kolega poprosił mnie o zastępstwo na zajęciach w snowboardzie. Wtedy o tej dyscyplinie wiedziałam tylko tyle, jak zapiąć deskę. Dostałam skrypt z fachowym słownictwem i procedurami, które musiałam opanować w jeden dzień, ale dałam radę. Dzięki takim wyzwaniom i drobnym sukcesom rosłam w siłę.

Do dziś pamiętam niekończące się dni 12-godzinnych szkoleń, przeplatane wyśmienitą zabawą i wyczerpującym treningiem. Ten wysiłek zawsze rekompensowała mi radość wynikająca ze wspaniałego towarzystwa i górskich klimatów. 

Z biegiem czasu zaczęłam uczyć innych jazdy na nartach. Zimę spędzałam w górach, pracując w szkole narciarskiej Ikatur początkowo w Suchej Dolinie, a później w Krynicy. Po zdobyciu uprawnień międzynarodowych potrzebnych do pracy za granicą, podjęłam decyzję, by spróbować kariery instruktora w Alpach. Wysłałam maile do różnych szkół narciarskich w Austrii, które w wyszukiwarce pojawiły się jako pierwsze i … boom! Stało się: szkoła w Pitztal była zainteresowana. Czułam się jak królowa. Z początku traktowana byłam z uprzedzeniem, bo Polka – czytaj: nieswoja. Jednak sumienną pracą i podejściem do wychowanków szybko zyskałam szacunek. Imponowało mi to i nakręcało do jeszcze lepszej pracy. I trochę chyba się w tym zatraciłam. Po zimowym sezonie w Pitztal, spędzałam lato na Helu ucząc windsurfingu w Szkole Zdrowia, zaniedbując zupełnie kobiecą stronę swojego jestestwa. Zawsze w drodze, na walizkach, w pogoni za sportowym marzeniem, zapomniałam o strefie damsko-męskich emocji. 

Do legendarnej sportowej stolicy i najbardziej znanego kurortu narciarskiego w Austrii, czyli Kitzbühel, trafiłam za namową kolegi. „Znasz tyle języków, spróbuj sił w Kitz” – powiedział. Napisałam maila do słynnej szkoły Rote Teufel i ku mojemu zdziwieniu na odpowiedź nie musiałam długo czekać. Jednak na tym skończyła się pełnia szczęścia. Okazało się, że zdobyte potężnym wysiłkiem i nakładem finansowym uprawnienia z Polskiego Związku Narciarskiego mogę sobie jedynie oprawić w ramkę i powiesić na ścianie. Jeżeli chcę być instruktorem w RoteTeufel, muszę ukończyć kurs instruktorski w Tyrolskim Związku Narciarskim i samodzielnie ponieść tego koszty. Nie miałam na tamtą chwilę takich pieniędzy – zrobiłam więc kurs „na kreskę”, odpracowując go w sezonie. Sam kurs był banalnie prosty – na 580 osób zdałam go najlepiej. To umożliwiło mi szybko zaistnieć w szkolnej elicie instruktorów i otworzyło nowe perspektywy pracy w roli instruktora w Austrii. Delektowałam się każda chwilą.
System pracy w austriackiej szkółce to 2×2 godziny, czyli 10:00-12.00 i od 13.00-15.00. Można wykupić pół dnia, czyli 2 godziny lub cały dzień, czyli 4 godziny. Po całym sezonie nie miałam szans być zmęczona. Codziennie rano przed pracą, wjeżdżałam jako pierwsza gondolką, by zostawić pierwsze ślady na słynnej Die Streif.

Często w takich chwilach, wracałam myślami do Polski, gdzie spędzałam po 12 godzin na stoku bez wypoczynku i regeneracji. W Alpach miałam wrażenie, że płacą mi za relaks.
Wisienką na torcie był styczeń i gorączka Hahnenkammrennen. Wtedy najlepsi narciarze świata zjeżają do Kitzbühel, by świętować główną atrakcję kalendarza alpejskiego Pucharu Świata. Streif uważana jest za najbardziej spektakularną trasę zjazdową świata i jak zawsze wymaga od sportowców najwyższych umiejętności. Dlatego postanowiłam z koleżanką spróbować dostać się do pracy przy pucharze jako Rutschkommando, czyli osoba do równania trasy na nartach.  Mimo że poszukiwali tylko mężczyzn do pracy, udało nam się spełnić to największe marzenie. Praca była ciężka, czasami jeździliśmy całą noc odgarniając śnieg z miejsc, gdzie ratrak nie podjeżdżał, ale za to oglądałyśmy zmagania narciarzy z każdego odcinka trasy. Dzięki temu poznałam zawodników oraz trenerów z całego świata i niebywałą atmosferę mistrzostw zza kuluarów. Czułam się jak w niebie. 

Po 8 latach pracy w zimie jako instruktor narciarstwa w Austrii, a latem jako instruktor windsurfingu (najpierw na Rodos w Pro Center, a później w Deskach na Solarze), zdecydowałam się podjąć kolejny istotny krok w życiu – osiąść na stałe w Alpach. Szybko przekonałam się, że była to dobra decyzja. Tutaj nawet jesień jest piękna, a każda pora roku daje nowe możliwości i wyzwania sportowe. W zimie 2015 roku postanowiłam przystąpić do ostatniej części instruktorskich egzaminów – Staatlich Geprüfter Skilehrer. Niestety, już na początku sezonu potrącił mnie narciarz i uległam poważnej kontuzji kręgosłupa i kolana. Jestem po 5 operacjach i w oczekiwaniu na kolejne. Niestety, już nigdy nie będę mogła uprawiać sportu. Ta diagnoza kosztowała mnie dużo emocji, ale się nie poddałam. Walczę o siebie. Po ostatniej operacji postanowiłam znaleźć „złoty środek” i wybrałam skitury: tyle że podchodzę pod górę na nartach, a w dół poruszam się wyciągami. A Hahnenkamm Rennen kibicuje ze znajomymi przy mecie i czekam na księcia z bajki, który przybędzie po mnie w moim świecie górskich klimatów. Na pewno na nartach.