Nartą muru nie przebijesz… – paradoksy i porażki polskiego narciarstwa

Tekst: Bartłomiej Ptak

Obserwując latami polskie narciarstwo alpejskie zastanawiam się, jak to możliwe, że w kraju, w którym 4 miliony ludzi deklaruje, że uprawia ten sport, nie możemy przebić muru niemocy, aby w godnych warunkach i na poziomie się nim rozkoszować.

Baza

Kilkanaście lat temu Polskę odwiedził Ingemar Stenmark, jeden z najbardziej utytułowanych narciarzy na świecie. Wizytując Białkę Tatrzańską, nie mógł się nadziwić, jak na takiej „małej górce” powstaje wyciąg na wyciągu, hotel na hotelu, a równocześnie pobliskie góry stoją narciarsko niezagospodarowane.

Mamy w Polsce dużo niewielkich ośrodków nadających się do nauki jazdy i amatorskiego uprawiania narciarstwa, które jednak w żaden sposób nie nadają się do zawodniczego uprawiania sportu nawet dla 12-13 letnich dzieci. Stoki są za krótkie, za płaskie i od godzin porannych zatłoczone.

Dla młodych zawodników pozostają godziny wczesno poranne. 10 przejazdów i o 8-9 rano zawodnik ma wolne. No, idzie jeszcze do szkoły. Zawodnik starszy, junior i senior, decydując się na trening na tych stokach po prostu marnuje czas… Ale innego wyboru w kraju nie ma. 

I tyle w temacie treningu na śniegu podczas krótkiej polskiej zimy: zdecydowanie jest go za mało. Za mało, żeby wytrenować zawodników, którzy byliby w stanie powalczyć o miejsce w europejskiej czy światowej czołówce.

Tatry, Beskidy, Karkonosze, nasze góry.  Wszędzie te same problemy: Park Narodowy, prywatne ośrodki, brak dodatkowej trasy dla zawodników – przeszkody, póki co, nie do przeskoczenia. 

Nie mamy tych gór dużo, to prawda. Ale mając do dyspozycji taką trasę nr 5 w Krynicy na Jaworzynie, Nosal w Zakopanem, część trasy FIS w Szczyrku i w Czarnej Górze, z powodzeniem można by tam trenować slalom i gigant, mieć bazę, zorganizować szkoły sportowe, aby zawodnicy mogli od początku grudnia do końca marca trenować do woli, chodzić do szkoły i spać we własnym łóżku, a nie tułać się po świecie. 

Lodowce

Nie ma zawodnika, który na lodowcu nie był. Jeżdżą tam ci najmłodsi, jak też, a może przede wszystkim, zawodnicy z Pucharu Świata. Nie jest to dla nich jednak raj na ziemi: krótsze i z reguły mniej trudne trasy, dłuższa droga na trening, wysoko, zmienna pogoda, mróz, wiatr i śnieg.

Jednak wszyscy wiedzą, że pomiędzy końcem sezonu w marcu a początkiem w okolicach listopada należy odpowiednią ilość dni spędzić na śniegu. Te teamy, które mają bliżej, jeżdżą tam na tzw. prognozę, aby nie tracić czasu, gdy warunki uniemożliwiają trening.

Kadry alpejskie i te „bogate” od kilkunastu lat szukają latem zimy na południowej półkuli.

W grudniu jednak z reguły przychodzi zima, lodowce pustoszeją. Austriak z Kitzbühel, Włoch z Madonny di Campiglio, Francuz z Grenoble czy Szwajcar z Wengen wracają do domów, do rodzin, znajomych i przyjaciół, ścielą wygodne łóżka i zaczyna się dla nich ulubiony czas zimy – trening w swojej okolicy, w otoczeniu kolegów i rywali z klubu lub okręgu, na znanych i doskonale przygotowanych stokach nieopodal. Kwintesencją tych świetnie zorganizowanych treningów są zawody – krajowe, FIS, Europa Cup czy World Cup. Tam sukces napędza do jeszcze bardziej wzmożonej pracy. Jeżeli nie ma kontuzji, wypadków lub innych zdarzeń, szanse na wyniki szybko rosną. Chce się żyć i kochać narciarstwo.

Dla zawodnika z Polski grudzień oznacza dalszy ciąg tułaczki. Wraca z lodowców i nie wchodzi na długie, strome i wymagające stoki w Polsce, bo ich nie ma, tylko szuka alternatyw na Słowacji lub w Czechach, walczy o linie w Szczawnicy lub jedzie znów w Alpy na zawody, bo przed nimi ma niekiedy jedyną okazję, aby 2-3 dni potrenować w sprzyjających warunkach.

To generuje olbrzymie koszty i siły, a niestety nie motywuje. Trudno nie podziwiać tych młodych chłopaków, którzy chcieliby stanąć w budce startowej z napisem „Audi World Cup” i odegrać jakąś rolę. Mimo talentu, samozaparcia, kociej sprawności, siły, mocnej psychiki i pewnie wielu innych rzeczy, jest to w tym układzie po prostu niemożliwe.

Trener

W polskiej rzeczywistości jest „sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem…” Trudno być trenerem narciarstwa w Polsce – brak wsparcia klubów, PZN i innych instytucji.

Sponsorem jest rodzic… Aby mieć grupę dzieci, należy ją zebrać i umówić się na „wpisowe” z rodzicami, aby była z tego pensja. Niby proste i do roboty. Ale czy na pewno?

Po miesiącu bądź dwóch 2-3 zawodników rezygnuje, a raczej odchodzi do innego trenera, bo „za ciężkie treningi”, „trener jest niemiły”, „foruje innych”, „nie zna się na rzeczy” itp. Zaczyna się giełda trenerów… Bo tamten lepszy, tańszy, z większą wiedzą. I co wtedy? Grupa mniejsza, trenera pensja też mniejsza, nikt nie kwapi się, aby w tej sytuacji podnieść wpisowe. Zaczynają się problemy. Przychodzi wiosna…i co teraz? Czy dalej płacimy? Bo przecież śniegu już nie ma…

A przygotowanie do sezonu? Codzienne treningi? Znów pojawia się kłopot, bo trener nie jest przecież z reguły na etacie tylko na „wpisowym”. Czasów klubów policyjnych, wojskowych, zakładowych z lat 70 i 80. ubiegłego wieku już nikt nie pamięta. Teraz trener musi zadbać o zawodników do szkolenia, przygotowanie planu treningowego, organizację wyjazdów, zawodów, gotowanie na wyjazdach, rozliczenia itp. – oraz o to, żeby z tego rynku nie wypaść i mieć za co żyć.

*

Spora rzesza trenerów z okolic górskich kształci młodzież ze stolicy. Kilka lat temu byłem świadkiem, jak dla trenera wygląda wyjazd na lodowiec.

W Zakopanem wsiada do pociągu przed północą, aby o 5.00-6.00 rano zameldować się mniej lub bardziej wyspany w Warszawie. Tam wsiada do busa z podopiecznymi, którym w pojedynkę udaje się na jeden z lodowców w okolicy Innsbrucka, raptem 1300 km. Po przyjeździe na miejsce i rozlokowaniu dzieci w apartamentach, wyciąga z kartonów jedzenie, z którego przyrządza posiłek dla dzieci. Później już tylko narciarnia, sprawdzenie sprzętu, ostrzenie, smarowanie i koło godziny 22.00 jest już w pokoju. Sprawdza, czy wszyscy śpią, przygotowuje sprzęt na trening, pieniądze na karnety i po niemal dobie bez snu kładzie się do łóżka. A o 5.00 rano trzeba znów wstać, przygotować dzieciom śniadanie i 6.30 ruszyć pod lodowiec, aby nie być ostatnim w kolejce. Tak wygląda cały tydzień: pobudka, trening, gotowanie, obiad, drugi trening, smarowanie, ostrzenie, analiza wideo i… krótki sen. Po tak eksploatującym czasie zarówno dla zawodników, jak i trenera, powinno wreszcie zdarzyć się wolne popołudnie, czas na spokojne pakowanie, bo rano wyjazd do domu. Nic z tego! Koszt apartamentu nie jest niski, pojawia się więc presja, aby zaoszczędzić. Wiąże się to z powrotem tuż po nartach. Apartament opuszczamy jak zwykle rano o 6.30, pakując się od 5.30 tuż przed wyjazdem na lodowiec. Po treningu szybkie przebieranie się przed busem i trasa powrotna. Zmęczeni zawodnicy zasypiają jeszcze przed wyjazdem z doliny, koło 15.00 robi się ciemno. Trener też się wyśpi, gdy tylko uda mu się przejechać kolejne 1300 km, prowadząc samodzielnie busa. Czy chciałbym, aby w tym busie było moje dziecko? Chyba też nie spałbym całą noc, tyle że ze strachu.

SONY DSC

Ligi szkolne

20-30 lat temu większość dzieci uprawiających narciarstwo mieszkała w miejscowościach górskich. Dlaczego? Bo nikt nie miał czasu, pieniędzy i możliwości, aby wozić dzieci z dużych miast na treningi, nie wspominając o braku możliwości wyjazdu w Alpy. Dzieci z reguły miały pełne finansowanie z klubów i szkół sportowych opartych o dawny ustrój. Teraz narciarstwo stało się sportem dla dzieci, których rodzice mają odpowiednio gruby portfel – a co za tym idzie z różnych miejsc w Polsce. Ci, którzy się na to zdecydowali, zgodzili się również na tułaczkę, o której pisałem.

Także więc ligi szkolne: małopolska, śląska i inne przyjmują mnóstwo dzieciaków z wielu zakątków Polski.

Jechałem rok temu z Krakowa o 5 rano na Podhale. Zjechałem na stację benzynową na wylocie z miasta, aby zatankować.  Stacja zastawiona była kilkunastoma busami klubów narciarskich, podążających w góry na ligę szkolną. Był wtorek – dzień, w którym wszystkie dzieci idą do szkoły. Oprócz tych, które jadą właśnie na zawody. Dlaczego nie są one rozgrywane w weekend? Podobno więcej ludzi jest wtedy na stokach. Chyba nie do końca, w sobotę jest zmiana turnusów i na stokach jest najwięcej miejsca.

Jak wygląda dzień zawodnika spoza gór podczas takich zawodów? 4 rano pobudka, 5 rano wyjazd z Krakowa, 7 przyjazd na miejsce, przebieranie się, 8 rano rusza stok, 2 przejazdy treningowe, oglądanie trasy i… jeden przejazd w zawodach… Dlaczego tylko jeden? – pytam organizatorów? – Bo jest dużo dzieci! – słyszę. Ale przecież przyjechały z daleka, opuściły szkołę… może by warto zrobić drugi przejazd choćby dla najlepszej 30-tki jak w Pucharze Świata? Przecież drugi przejazd wzbudza emocje, daje szanse na odrobienie strat lub powiększenie przewagi… Nie ma czasu. Antek, Franek, Kasia czy Magda o 10.15-11.00 są po zawodach, siedzą w barze, jedzą pączki i czekają na rozdanie nagród. Zjechali 4 razy, w tym raz po slalomie. O 16-17 są w domu, piszą do kolegi, co było w szkole i z zamykającymi się oczami odrabiają lekcje.

Czy to był udany narciarski dzień wart poświęcenia szkoły? Mam wątpliwości. Czy nie można dla dzieci z niższym rankingiem urządzić eliminacji, zawody zrobić w trochę mniejszym gronie w dwóch przejazdach, a po nich zostawić slalom na godzinę, dwie do rozdania nagród, aby dzieci w pełni wykorzystały ten narciarski dzień? A rodzic wiedział, że opuszczając szkołę wyniosą inne korzyści.

PZN

Czyli Polski Związek Narciarski rozliczany jest z wyników… I te wyniki w skokach bezapelacyjnie ma, a w biegach miał, dopóki kariery nie skończyła nieprawdopodobna Justyna Kowalczyk. 

Skoki w Polsce uprawia może 200-300 osób, a na zawody podczas Pucharu Świata zjeżdża się nawet 50 tysięcy „kibiców”. Tyle że ci, co byli i widzieli, wiedzą, że większość z nich ma niewiele wspólnego ze sportem a raczej z zabawą przy piwie i kiełbasce. Ilu z tych ludzi po zawodach zafascynowanych magią skoków pójdzie poskakać na skoczni…? Ilu zapisze dzieci do klubu…? Skoki nigdy nie będą sportem masowym i nie zarażą do uprawiania sportu innych. Są zbyt „specjalistyczne”. Co innego biegi narciarskie, tu dostęp do nart i tras biegowych z roku na rok jest coraz łatwiejszy, a opanowanie poruszania się na tych nartach nie wymaga większych umiejętności niż zjazdy z góry na nartach. Są świetną alternatywą dla sportów letnich, które w zimie możemy uprawiać tylko w hali, siłowni czy na krytym basenie.

Narciarstwo alpejskie natomiast uprawia, w sensie amatorskim, ponoć około czterech  milionów Polaków. To po jeździe na rowerze najbardziej masowy sport w Polsce. To olbrzymie pieniądze dla branży sprzętu i odzieży, stacji narciarskich, hoteli, pensjonatów i pozostałej otoczki.

Nam jednak brakuje gór albo dobrej chęci, aby w tych górach kilka stoków zagospodarować najpierw dla „wyczynowców”, a potem właśnie dla amatorów. PZN nie zrobił nic, aby alpejczykom dać możliwość godziwego treningu, pieniądze na jego uprawianie oraz wsparcie trenerów i klubów. Bo wyniki są w skokach. 

Ale choć wszyscy sobie zdajemy sprawę z małych szans, aby alpejczycy zbliżyli się do wyników skoczków, to biorąc pod uwagę, jak można przy tej ilości jeżdżących porwać tłumy wynikami alpejczyków, chyba warto w to zainwestować.

Przede wszystkim zacząć od stworzenia bazy. Utrzymanie dużej skoczni w Zakopanem i Wiśle kosztuje miliony, a skacze garstka. Ewentualne dzierżawy tras w Krynicy, na Nosalu czy w Szczyrku nie będą kosztowały więcej, a mogą tam trenować tłumy.

Rok temu, dzięki pasjonatowi narciarstwa Marcinowi Blauthowi, wiceprezesowi PZN, specjalnie i tylko dla zawodników otwarto (albo zamknięto – jak kto woli) FIS-ową trasę w Szczawnicy. Brawo, oby więcej takich inicjatyw. Jednak… w Szczawnicy nikt tego narciarstwa alpejskiego nie uprawia, nie ma szkoły sportowej, wszyscy zawodnicy, którzy tam przyjeżdżają na trening docierają codziennie 60-100 km z Zakopanego, Krynicy czy Krakowa. Czy narciarstwo w tej formie ma sens? Ile wytrzyma zawodnik taką tułaczkę w busie, w aucie, na kwaterach? 

Amator „zawodowy”

Kończąc studia (kierunek nauczycielski i trenerski w narciarstwie) przeczuwałem, że skieruję się do trochę innej roli niż wskazują to moje dyplomy i zostanę instruktorem narciarskim. Wystarczyły po studiach 3 miesiące pracy w klubie, który działał już na warunkach wolnorynkowych, abym uzmysłowił sobie, że praca z młodzieżą przy obecnych możliwościach infrastrukturalnych i organizacyjnych mija się z celem. 

W taki oto sposób zacząłem szkolić amatorów białego szaleństwa. Najpierw lekcje od podstaw, później – po zdobyciu uprawnień Instruktora Wykładowcy – zacząłem organizować kursy na stopnie instruktorskie, kursy jazdy sportowej i wyjazdy zagraniczne. 

Przede mną stanął narciarz świadomy swoich niedoskonałości, możliwości i mniejszych umiejętności, ale taki, który chce swój czas i pieniądze z radością poświęcić na swoją pasję. Zdjęta została ze mnie presja wyniku, odpowiedzialności za kontuzje i urazy, lecz praca dała mi pełną radość i świadomość, że ci ludzie będą lepszymi narciarzami, choćby i nie mistrzami. Nawiązałem przyjaźnie i każdemu chciałbym życzyć, aby do pracy przychodził z taka frajdą.

Dzisiaj narciarska młodzież bardzo wcześnie kończy zawodnicze kariery. Z setek dzieci w wieku 7-8 lat i nastolatków zostaje garstka… W tym wieku są już świadomi, że takie narciarstwo, jakie możliwe jest w naszym kraju, nie ma sensu. Najgorsze, że często zabija to miłość do tego pięknego sportu i młodzież ta do narciarstwa jako amator czy instruktor już nie wraca.

Autor jest Instruktorem Wykładowcą PZN i trenerem narciarstwa alpejskiego.

zdjęcia pochodzą z archiwum Bartka Ptaka