Wyzwanie Everestu… i wielu innych miejsc. Andrzej Bargiel o wyprawie na Mount Everest.

Andrzej Bargiel: W górach nie musi być bardzo wysoko, żeby było ambitnie i ciekawie. Jest mnóstwo miejsc, które można zjeżdżać na nartach z fajnymi ludźmi.

Rozmawiał : Tomasz Osuchowski

Zdjęcia: Marek Ogień

Tomasz Osuchowski: Kiedy pojawiła się u Ciebie idea wejścia właśnie na Mount Everest i zjechania na nartach z najwyższej góry świata? Już po zdobyciu w ten sposób K2 czy jeszcze wcześniej – właśnie dlatego, że to Dach Świata?

Andrzej Bargiel: Znam Everest – byłem tam 7 lat temu. To był mój drugi wypad w tak wysokie góry. I już wtedy – w ramach tzw. wyprawy narodowej z Arturem Hajzerem – jeździłem tam na nartach. Zresztą moje narty zostały na Przełęczy Południowej, bo zdarzył się tam wypadek i musiałem je zostawić. Z myślą oczywiście, że może wrócę. 

Stwierdziłem, że warto spróbować ten Everest zrobić, bo tam i jest wysoko i jest duża przestrzeń. Zresztą pierwotny plan zakładał atak i zjazd od drugiej strony – Tybetu. Miałem zamiar wykorzystać kuluar Hornbeina, który ze szczytu wiedzie tam prosto do bazy. I jest piękną, naturalną linią, nie przejechaną dotąd przez nikogo. Kiedyś próbowali ją zrobić francuscy snowboardziści, ale zaginęli w trakcie wyprawy – do dziś nie wiadomo, co się stało. Oglądałem to miejsce zresztą teraz z drona.

Jednak Chińczycy z powodów politycznych zamknęli granicę, bo nie chcą, żeby Tybet zarabiał na górach. Nie było więc wyjścia – musieliśmy działać od strony nepalskiej. 

Wiedziałem, że przejazd przez Icefall – czyli ten pierwszy fragment lodowca, który prowadzi z bazy do obozu I – jest możliwy. Stwierdziłem, że to też będzie fajna przygoda, bo przecież to kawał góry.

Sama baza jest na grubej wysokości…

… 5300 m n.p.m.

Głównym problemem okazał się deszcz, który przez monsun padał zamiast śniegu. On wypłukał mocno lodowiec i na początku nie mogliśmy się przebić wyżej. Dotarliśmy do bazy i próbowaliśmy działać na Pumori, sąsiednim szczycie, z nadzieją, że się tam zaaklimatyzujemy. Tam współdziałaliśmy z Jornetem Kílianem, świetnym katalońskim biegaczem górskim i skialpinistą. Był akurat na miejscu, że tak powiem, nieoficjalnie, bo chciał w spokoju zrobić jakiś projekt, o którym nie chciał za wiele mówić…

To było korzystne, bo miałem w końcu naturalnego partnera, który wysoko, potrafi się szybko poruszać.

Ale Icefall nie puszczał. Nie udawało się znaleźć drogi nawet lokalnym szerpom, którzy pracują dla tamtejszego Parku Narodowego i których trzeba wynająć do zaporęczowania pierwszego odcinka – taka jest zasada, jeśli się chce tam wspinać. Oni mają olbrzymie doświadczenie, bo pracują tam rok w rok i znają miejsce jak nikt. 

Próbowaliśmy im trochę pomóc, oblatując okolicę dronem i szukając jakiegoś przejścia. Zresztą sami się z tą sugestią do nas zgłosili, co jest ewenementem, bo zwykle nikogo do swojej pracy nie dopuszczają. Trzy razy próbowaliśmy się przebić. W końcu wspólnymi siłami udało się przebić do obozu I. Ale tam zobaczyliśmy lodowy serak, który nawet z daleka wyglądał niepokojąco. Zaczęliśmy go oglądać dronami i okazało się, że ma ponad 50 metrów wysokości i ponad 30 metrów szerokości. Na dodatek był mocno odchylony od głównej ściany lodu. To było na ramieniu Everestu, który schodzi do przełęczy Lho La. Wisiał nad lodowcem, przez który trzeba przejść, a który jednak jest tam dość wąską dolinką. Można sobie wyobrazić, co się stanie, gdyby z jakichś tysiąca metrów wysokości spuścić taki blok lodu. W 2014 roku zginęło zresztą w okolicy kilkudziesięciu szerpów właśnie dlatego, że oberwał się tam serak – dużo zresztą niżej zawieszony i dużo mniejszy. 

Pójście więc tamtędy było niebezpieczne. Obserwowaliśmy go parę dni z nadzieją, że może odpadnie, ale w ciągu tygodnia się tylko dodatkowo odchylił – wciąż nie było wiadomo, kiedy runie.

Stwierdziłem, że ryzyko wyjścia w górę było zbyt duże. A byłem przecież odpowiedzialny za tych ludzi z mojej ekipy, którzy by szli ze mną. Na dodatek były tam jeszcze dwie wyprawy i niewykluczone, że gdybyśmy zaczęli działać wyżej, to mogliby próbować robić to samo. A to mogło się źle skończyć.

A jak tym razem skompletowałeś ekipę?

Miałem z sobą dwóch braci: Grzegorza i Bartka – speca od dronów. Pierwszy raz był tak mocno rodzinny skład. Był Kuba Poburka – świetny wspinacz.

Fotograf Marek Ogień. Grzesiek Pająk z firmy Pajak Sport, która od dawna wspiera moje wyprawy kombinezonami, a teraz udało się go zaangażować i chyba było to dla niego ważne doświadczenie.

Kuba Gzela – młody chłopak, ale z doświadczeniem w filmowaniu sportów ekstremalnych.

I wreszcie Piotr Snopczyński – wytrawny himalaista…

… pomimo 70 lat na karku.

… który od lat mi towarzyszy, a jego pomoc i sama obecność w bazie jest bezcenna. To była jego 27 wyprawa w Himalaje. A ma wnuka starszego ode mnie.

Kiedy był ze mną w ekipie na zdobywaniu Śnieżnej Pantery, pojechał samochodem w obie strony, choć część ekipy miksowała się samolotami. Na dodatek jeszcze przełożył swoją poważną operację chirurgiczną – tylko dlatego, że się zobowiązał, że ze mną pojedzie. Wielki szacun. Mało jest już dziś takich ludzi.

Wszyscy czuli się dobrze na tej wysokości?

Z tym nie było żadnych problemów. Rozsądnie się aklimatyzowaliśmy.

Miałeś jakiś plan ataku? Czy zamierzałeś decydować na miejscu?

To zależy od warunków. Zawsze zakładam atak możliwie jak najszybszy, bo nie lubię spędzać wysoko zbyt wiele czasu. Chciałem aklimatyzować się wejściem na przełęcz Południową – i to był jakiś wstępny plan. Ale niestety sytuacja nie pozwalała na to. A w okolicy trudno było znaleźć jakieś dobre do tego miejsce, bo te niższe szczyty nadają się do wspinania, ale dopiero późną jesienią, kiedy mocniej obniża się temperatura – a nie we wrześniu, kiedy my tam byliśmy.

Po aklimatyzacji chciałem podzielić trasę na dwa dni – i szczyt atakować z obozu III.

Naturalnym partnerem mógłby być Kílian i to byłoby rozsądne zważywszy na jego szybkość, bo nawzajem mogliśmy sobie pomóc. Razem startowaliśmy lata temu w zawodach skialpinistycznych i spędziliśmy z sobą sporo czasu, a potem parę razy przecinaliśmy szlaki w Chamonix. Na pewno jest mega zdeterminowany – był pod tym Everestem z żoną i pięciomiesięcznym dzieckiem. Wlecieli śmigłowcem do Namche Bazar, a więc na prawie 3500 m n.p.m. Tam kwaterowali i on stamtąd biegał, wracał do Namche Bazar, a potem żona wybiegała w górę, bo też miała jakieś cele. To niesamowite być do tego stopnia zaangażowanym w swoją pasję.

Jak sprzęt miałeś z sobą? Salomona jak wcześniej?

Narty koncernu Amer Sports, czyli Atomic/Salomon, buty i ciuchy też, a kombinezon Pajaka.

A namioty, liny, szpej kupujesz sam?

Kupujemy – i to sporo – liny Dynema, bo są lekkie i trwałe. Buty zaprojektował specjalnie dla mnie Pierre Gignoux, jeden z najbardziej cenionych producentów w branży skialpinistycznej. Stworzył dla mnie prototyp i mi go na dodatek sprezentował. Są lekkie i świetnie trzymają podczas zjazdu, co bywało wcześniej problemem. Czekan mam polskiej firmy Eliteclimb z Bielska – są doskonałe.

Jeśli chodzi o sprzęt staram się nie iść na żadne kompromisy – musi być jak najlepszy, bo od tego często zależy nasze życie.

Ciąg dalszy nastąpi…

Cały artykuł możecie przeczytać w naszym drukowanym wydaniu Ski Magazynu dostępnym w sieciach Empik w całej Polsce.