ANDRZEJ BARGIEL ŚNIEŻNA PANTERA CZĘŚĆ 2

fot.Marcin kin

Jędrek Bargiel, jego Pantera, inne góry oraz plany.

część 2

fot.Marcin Kin

Opowieść Andrzeja, która ukazała się w 72, papierowym wydaniu Ski Magazy,u.

– opowieści Andrzeja Bargiela wysłuchał Tomasz Osuchowski

zdjęcia Marcin Kin

Autor zdjęć Marcin Kin

cd. ……..W wyniku nieporozumienia, by dostać się w następne miejsce, musieliśmy cofnąć się do punktu startu i przejechać praktycznie cały kraj przez granicę z Uzbekistanem i dalej do Tadżykistanu. W sumie 3000 km w potwornym upale takimi starymi busami. Na miejscu mieliśmy dwa swoje samochody, ale te nie mogły przejechać przez Tadżykistan.

Te perypetie kosztowały nas sporo wysiłku. W Tadżykistanie zapakowaliśmy się więc do hotelu. Ale i tam było słabo – niemal jak na wysypisku. Współczuję tam ludziom. Bieda i totalne zaniedbanie.

Czekać ma jednak śmigłowiec, więc coś się dzieje. Rwiemy się do akcji, a tu znowu klops: brakuje paliwa do ptaka. Czekamy. Słyszymy ciągle, że jutro….. I spędzamy na totalnym bezruchu praktycznie kilka dni, bo okazuje się, że cysterna złapała gdzieś po drodze kapcia. A to był śmigłowiec prezydencki – i jeden jedyny. A nie ma alternatywy, bo nie dało się dotrzeć inaczej do bazy pod dwa kolejne szczyty. Załamka. Wydaje się, że wcześniej wszystko przygotowałeś, masz formę i możesz działać, a tymczasem siedzisz w bezruchu tydzień, nie mając na nic wpływu.

Wyglądało niekiedy tak, jak gdyby oni tam tęsknili za dawnymi czasami. W końcu się udało, ale wcześniej…

Otóż Pobura postanowił, że w dużej, ocynkowanej balii przyrządzi baraninę. Pojechaliśmy do lekko podpitego rzeźnika po zakupy, dzieciaki obłatwiły nam trochę drewna i upiekliśmy kawał łopatki. Praktycznie na lądowisku helikoptera, w niekoniecznie kuchennych warunkach. W efekcie było ognisko i baranina, ale nie było helikoptera. Włączyliśmy więc generator i rozwiesiliśmy „prześcieradlany ekran” z postanowieniem oglądania filmów dla lepszego snu oczywiście w śpiworach na zewnątrz. Takie rozładowanie napięcia.

W nocy obudziła nas burza piaskowa. Zaczęło potężnie wiać. Oczy, twarze, ubrania i w ogóle wszystko zasypane pyłem, na który na koniec spadł deszcz.

Rano zaklajstrowani piaskową zaprawą dowiedzieliśmy się, że śmigło wystartuje i trzeba się zbierać.

fot.Marcin Kin

Do lądowiska podjechaliśmy ogrodniczym traktorem, który nie wiedzieć jak znalazł się na 4200 m n.p.m. Nie wiem, bo nie kumam technologii produkcji traktorów, ale wyglądał na stuletni. A bety ładowało się do niego na platformę z przodu. Odpalił na korbę i ruszył.

Ale po wieczorze filmowym ekipa przez trzy dni była nieprzytomna. Stres, tajemniczy baran, a może jakaś bakteria pokarmowa. Grypa żołądkowa – stwierdziliśmy. W bazie warunki higieniczno-żywnościowe, lekko powiedziawszy, daleko odbiegały nawet od górskich. Wodę na herbatę grzali, na przykład, w pojemniku takim, jakie kiedyś używane były do przechowywania ropy, tyle że z podwójnym dnem i paleniskiem pomiędzy, w którym palili „choć czym”.

To było tuż przed atakiem na Pik Komunizma i Korżeniewskiej.

Też byłem totalnie chory. Jakaś bakteria wykręcała mi żołądek. Ale stwierdziłem, że jakoś spróbuję. Poszedłem na drugi szczyt, jednak po czterech godzinach nawet nie doszedłem do obozu pierwszego. Mówię chłopakom: nie ma szans. Budzisz się rano, chcesz coś zjeść i się zaczyna. Kinu też cierpiał kilka dni, nie mogąc wstać na nogi. Miał niezłe jazdy. Deprecha….

Ale nie mogłem wysiedzieć na miejscu. Jednak próbuję, idę do góry, ale cholernie mi ciężko. Mówię do nich, że sił brak. Oni bez entuzjazmu: skoro musisz, to schodź. Ale że wszyscy już chcieli stamtąd uciekać, to w końcu podejmuję decyzję, że spróbuję dojść do obozu trzeciego, tam trochę odpocząć i zaatakować.

fot.Marcin kin

I nagle coś się stało, coś odpuściło. Wyruszyłem i po kolejnych czterech godzinach byłem na szczycie. Nie wiem jak to się stało – zacząłem iść trzy razy szybciej. W człowieku tkwią jednak niezbadane pokłady woli.

Potem bez większych przygód i szybko zjechałem. Wszyscy szczęśliwi. Morale w grupie wzrosło. Nastąpiło przełamanie.

*

Ale przede mną był jeszcze drugi ze szczytów masywu. I znowu lekcja pokory: siedzimy pięć dni w bazie, bo załamała się pogoda. A nie ma nic gorszego podczas takich wypraw jak „nic nierobienie”. Część ekipy na szczęście zaczęła się lepiej czuć.

W końcu zdecydowałem się na atak, jednak nie zakładając wejścia w jeden dzień, bo w górze było zbyt dużo śniegu.

fot.Marcin Kin

Kiedy przyjechaliśmy na miejsce w bazie, sporo ludzi oczekiwało od miesiąca na okno pogodowe, umożliwiające atak.

Tymczasem nam się trafiło od razu, więc udało mi się wejść najpierw na 6100 m n.p.m., a stamtąd na szczyt. Po drodze było jednak mnóstwo śniegu i torowania trasy. Tym razem więc też mega dużo roboty.

Po wejściu na wierzchołek w planie był szybki powrót, zapakowanie się do śmigła i odlot. No to się spieszę… Na szczycie Piku Komunizma było takie przełamanie: z 6100 m n.p.m. musiałem zjechać 400 m przewyższenia i dopiero stamtąd zrobić jeszcze jedno mocne podejście z olbrzymiego kotła. I dopiero wtedy można było ostatecznie zjeżdżać. Tyle ż to kolejne 2000 m przewyższenia.

A tu w drodze informacja: okazuje się, że śmigła nie będzie o planowanym czasie. Spokojnie więc już składam sobie bety i powoli zjeżdżam. Mimo to zdarza się mina: złamała mi się narta. Przeskakując jakąś szczelinę, nawet nie zauważyłem kiedy, musiałem mocno uderzyć nartą w „wantę”.

Najpierw zauważyłem, że narta straciła swoją elastyczność. Zaczęła się coraz mocniej wyginać i rozłazić pod wiązaniem. Na szczęście udało mi się ostrożnie dotrzeć na dół. Teren był trochę łatwiejszy technicznie, ale niebezpieczny z powodu mnóstwa potężnych seraków, więc musiałem się szybko zmywać.

fot.Marcin Kin

Tak czy tak to był to już trzeci zrobiony szczyt.

Jesteśmy w bazie. Atmosfera trochę luźniejsza. Widać postęp w działaniach.

Kierownik w śmiesznej czapce na głowie rozkręcił się w rozmowie. Jego córka, okazuje się, studiuje w Warszawie. Impreza, wszyscy więc w lepszych nastrojach.

Dalszy plan przewiduje opuszczenie bazy śmigłowcem.

Lecz znowu: pięć dni oczekiwania na wylot. Okazuje się, że prezydent ma delegację i śmigło nie jest do naszej dyspozycji. Codziennie słyszymy te same słowa: jutro, jutro…

W bazie w związku z tym panuje również lekko kryzysowa sytuacja. Nie było tam już bowiem nic do jedzenia. Przebywało w niej w tym czasie sporo innych wspinaczy, a śmigłowiec z zaopatrzeniem miał przylecieć 10 dni wcześniej. W tamtych okolicach to jedyna i sprawdzona droga dostarczania produktów. Znowu trauma. Wszyscy zrujnowani psychicznie z oddalająca się perspektywą powrotu do domu. Do tego prognozy na atak na Pobiedę i Chan Tengri były marne. Ludzie oczekujący na wejście nie ruszyli się z bazy od półtora miesiąca, a ma spaść jeszcze 2 m śniegu.

Wreszcie szczęśliwie zlecieliśmy na dół i pojechaliśmy z powrotem do Kirgistanu. Przed nami było półtora dnia przerwy na przepak i przeorganizowanie.

Na miejscu niespodzianka. Zakwaterowanie w wielogwiazdkowym hotelu o europejskim standardzie z basenem. Przeskok na chwilę w inną cywilizację. Nikomu nie chciało się stamtąd wyjeżdżać… Pomijając luksusy, to na zewnątrz ciepło i fajna pogoda.

fot.Marcin kin

A tu trzeba działać dalej. Trochę dychnęliśmy i dalej.

Poleciałem śmigłem nieco wcześniej z kilkoma osobami. Przyleciałem na miejsce o godzinie czwartej czy piątej po południu. Lądujemy. Śniegu po kolana, a ja w kroksach i spodenkach – na dole była przecież lampa. Za szybko wszystko się dzieje, jak na takie przestawki klimatyczne…

W bazie szef, którego poznałem kiedyś pod Manaslu – Dmitrij, tutejszy as, mówi mi, że z pogodą jest tak: albo spakujesz plecak, pójdziesz w nocy i w południe wrócisz, albo będziesz siedział tydzień w bazie, bo szykują się wielkie opady.

To miał być jedyny dzień okna pogodowego. Goście, których zastałem w bazie, koczowali tam od półtora miesiąca i nic.

Trzeba było podjąć decyzję. Tyle, że ja od przylotu jechałem jeszcze cały dzień autem jakimiś szutrowymi drogami do czwartej rano. Nawet w koszmarach z czasów zatrucia pokarmowego nie śniło mi się, że na kolejny szczyt będę musiał wychodzić choćby bez kilku dni luzu.

Czasu na spakowanie ekwipunku od rozmowy z szefem bazy nie było zbyt wiele….

Wyruszam.

Mieliśmy nagrane, że u góry będzie się kręcił śmigłowiec z chłopakami, którzy będą robić materiał do programów. Ale śmigło, do czego zdążyliśmy się już przyzwyczaić, musiało uciekać przed złą pogodą. Piloci mieli termin i musieli się go trzymać. Przylecieli, obserwowali pogodę i wołają przez radio, że muszą się szybko zwijać, więc ja powinienem się sprężać.

fot.Marcin Kin

Nie było wyjścia – na szczyt musiałem wbiegać, żeby oni zdążyli wlecieć pod wierzchołek, zrobić materiał i odlecieć przed załamaniem.

Dla chłopaków to była wyjątkowa przygoda. Śmigłowcem nie lata się zbyt często na 6800 m n.p.m.! Nawet sławnym MI-8.

Kuba Poburka, Michał Popiel i Marcin Kin latali sobie pod mającym 7100 m n.p.m. Chan Tengri, a ludziska z bazy patrzyli, co się dzieje. Po półtoramiesięcznym kiszeniu to było pewnie dla nich niecodzienne widowisko.

Po wejściu na szczyt, nastąpił szybki powrót zjazdem do bazy, bo pogoda tym razem zgodnie z planem się mocno popsuła. Wróciłem około czternastej. Później jeszcze robiliśmy z bratem zdjęcia u podnóża ściany.

Kuriozalnie to wszystko: przybycie do bazy i atak szczytowy, stało się tak szybko, że nie przywitaliśmy się po przyjeździe z ludźmi w bazie, którzy siedzieli tam już tak długo, więc zrobiłem to po zjeździe ze szczytu. Goście się zdziwili, bo zjawiłem się chyba nie tymi drzwiami – zamiast od dołu, to z góry.

Miałem też w tym wszystkim trochę szczęścia… Zaważyła, mimo wyczerpania po wcześniejszych akcjach, czysta kalkulacja. I opłaciło się. Gdybym nie wystartował, to nie wyszedłbym na tę górę.

W bazie było 50-60 osób z Azji, Rosji, Polski, Francji, Włoch, Niemców. Każdy chciał wejść na.

fot.Marcin Kin

*

No i na koniec została Pobieda, czyli Pik Pobiedy. Co znaczy po rosyjsku: szczyt zwycięstwa.

Wszyscy byliśmy już u kresu możliwości psycho-fizycznych. Czekaliśmy tylko aż spadnie 2 metry śniegu i będzie wytłumaczenie, że nie da się kontynuować wyprawy, więc pojedziemy wreszcie do domu. Sprężu nie było już wcale.

Myślałem: wyjdę, spróbuję. Jak się uda – ok. Jeśli nie, wracam i spadamy do domu.

To wszystko trwało za długo. Zakładałem, że uda nam się to zrobić szybciej. Może w dwa tygodnie. A byłem na wyprawie tak naprawdę dwa miesiące i z tego tylko ze cztery i pół doby w górach, poza bazą. Produkcja programu połączona z eksploracją terenu i logistyką okazała się podobnie trudnym zadaniem, jak osiągnięcie sportowego sukcesu i zdobycie Śnieżnej Pantery.

Ale udało się wejść. Planowałem dojście jedynie do obozu trzeciego, odpoczynek i start wyżej. Udało mi się dotrzeć do piątego. Tam szybka noc i wejście na szczyt przez taką długą grań….

Wcześniej, jeszcze przed wyprawą, dużo nasłuchałem się o tej Pobiedzie. Wszyscy mnie nią straszyli.

Zresztą znamy wspinacza, który tam stracił palce, co też na mnie działało deprymująco.

Okazało się, że prawdopodobnie najbardziej problematyczna może się okazać ta właśnie długa grań, jeśli nie możesz się szybko poruszać a drastycznie popsuje się pogoda. Nie wiesz, gdzie iść, tracisz orientację. No i zejście z obozu piątego z 6900 m n.p.m. jest na tyle strome, że jeśli są duże opady, to gwałtownie wzrasta zagrożenie – w tym lawinowe.

fot.Marcin Kin

Zabrałem 60 m liny Dyneema, bardzo cienkiej, ale wystarczająco wytrzymałej, żeby jeśli przyjdą gwałtowne opady, móc zrobić stanowiska i zjeżdżać na niej z nadzieją, że nawet jak coś zejdzie, to może jakoś się utrzymam.

W każdym razie postanowiłem, że na pewno nie będę tam spał. Od szczytu był fajny zjazd i nie odczułem jakoś mocno całej akcji, pomimo że trzeba było rzeźbić w śniegu po pas, żeby tam wejść. Z głównego wierzchołka jedzie się do tego grzebienia, dalej nim około trzech km i potem już w dół z właściwej grani.

Ale gdzieś w połowie jechałem takim lejem z puchu, skręciłem w prawo i wpadłem w „kartofliska”. Twarde pole z „grulami”. Jakoś tak mnie wykosiło, że dolna narta wystrzeliła. Wypięła się i poleciała w…. kosmos. No i zostałem na jednej na stojaka na lodzie. Przerąbane.

zdjęcia nie obrazują chronologicznie etapów wyprawy

ciąg dalszy nastąpi….